Teraz raczej już nic nie powinno nikogo zaskoczyć *chyba*. Jak już mówiłam, jestem antymistrzem w zaskakiwaniu. Nie lubię być zaskakiwana tak samo, jak nie lubię zaskakiwać *choć czasem mi się to zdarza*. Tęskniliście za Nathielem? *wow, rozdział go nie było* Właśnie wraca.
POPRAWIONE [02.09.2018]
***
Podczas gdy stałam osłupiała w
miejscu, nie mogąc uwierzyć w to, co usłyszałam, gdzieś z ciemnego kąta
zamkowego pokoju zaczęły wyłaniać się cienie. W tym momencie wszystko było mi
obojętne. Mogłam nawet dać się poćwiartować demonom. Oto co szok i niezrozumienie
robiły z ludźmi – czyniły z nich zombie, które stawało gdzieś na krawędzi jawy
a realnego bycia, niezdolne do ruchu, a co dopiero do myślenia.
Czy oni się jawnie ze mnie nabijali?
Moim ojcem był sam szef Departamentu Kontroli Demonów, a matką obca kobieta,
która najwyraźniej była niegdyś łowcą? Jak ten związek mógł w ogóle dojść do
skutku, jeżeli związkiem kiedykolwiek był? Oboje zachowywali się tak, jakby
łączyło ich coś więcej niż przypadkowe zrobienie dziecka i dozgonna nienawiść.
Musieli się naprawdę dobrze znać.
– Uciekaj i nie oglądaj się za
siebie – usłyszałam ostry, kobiecy głos. Dopiero jego ton wybudził mnie z
umysłowego otępienia.
Rozglądnęłam się wkoło i szybko
rozeznałam w sytuacji. Aiden gdzieś zniknął, a pomieszczenie zalało się
cienistymi pokrakami o krwiożerczych zamiarach. Nie wiedziałam, co mam zrobić.
Moja dłoń nawet nie miała siły, a tym bardziej motywacji do głupiego sięgnięcia
po exitialis, które zalegało w
kieszeni. Widziałam jednak, że nie tylko ja je posiadałam. Calanthe zgrabnymi
ruchami pozbywała się naszych wrogów jak chwastów w ogródku, tyle że jej bronią
nie były grabie czy haczka, a najprawdziwszy nóż, którym posługiwali się łowcy
demonów.
Byłam pod wrażeniem jej
umiejętności. Patrzyłam na każdy wykonywany przez nią płynny ruch w takim
skupieniu, że zupełnie zapomniałam o tym, jaki dostałam chwilę temu rozkaz.
– Na co czekasz? – usłyszałam ponownie
groźne brzmienie kobiecego głosu.
W tym momencie moje otępienie
zamieniło się w chłodną chęć dociekania. Wciąż nie mogłam uwierzyć w słowa,
którymi chwilę temu zostałam obdarzona, dlatego chciałam się upewnić, że to nie
żart albo dziwne przesłyszenie, które poświadczyłoby o moich nie do końca
zdrowych zmysłach.
– Naprawdę jesteś moją matką? –
Wiedziałam, że to nie było najinteligentniejsze pytanie pod słońcem i Calanthe
mogła mnie wziąć za ułomną, nie miałam jednak na to wpływu. Wciąż byłam
zszokowana. Moje usta działały niezależnie od głowy, w której panował teraz ogromny
chaos.
– A jak uważasz? –
odpowiedziała, cicho prychając.
– Nie wiem, ani razu na mnie
nie spojrzałaś – stwierdziłam sucho.
Rozprawiając się z ostatnim cienistym
demonem, wyprostowała się i obróciła z gracją w moją stronę. Niestety, przez
ciemność jaka panowała w pomieszczeniu, nie byłam w stanie dokładnie przyjrzeć
się jej twarzy. Na tle całości wyróżniały się tylko błękitne i chłodne oczy,
które zmroziły moją duszę. Kobieta nie uśmiechała się. Wyglądała na niewzruszoną
obecną sytuacją. W końcu przekazanie komuś po siedemnastu latach życia cudownej
wieści, że jest się jej matką, to nic zaskakującego. Każdego dnia dzieci
słyszały takie rzeczy.
Miałam wrażenie, że z jakiegoś nieznanego
mi powodu Calanthe darzyła mnie nienawiścią. Cóż, nie sądziłam, że moja
prawdziwa matka okaże się kochającą mnie do bólu osobą. Kogoś, kogo kochamy nie
zostawiamy w końcu na pastwę losu.
– Owszem, to ja cię urodziłam,
ale nie mam prawa równać się z Joanne, która cię wychowała. To była twoja
prawdziwa matka. Zapomnij o mnie i uciekaj – powiedziała chłodno, machając
obojętnie ręką w stronę wyjścia.
Ostrość jej słów sprawiła mi
ból. Moje oczekiwania związane z tym spotkaniem nie były zbyt wygórowane, ale
nie sądziłam, że zostanę obdarowana tak potężną dawką chłodu godną najprawdziwszego
demona. Domyślałam się, że Calanthe nigdy nie chciała mieć córki i że noszenie
mnie w sobie było dla niej przekleństwem, do samego Aidena odnosiła się w końcu
z nienawiścią. Z taką samą nienawiścią, jaką obdarzała teraz mnie. Nie
rozumiałam tego. Co jej zrobiłam? Czy to, że żyłam było wystarczająco mocnym
powodem, żeby tak mnie traktować? Nie, coś tu nie grało. Dlaczego w takim razie
mnie chroniła i nakazała uciekać?
–
Dlaczego? – spytałam cicho, nie mogąc wydusić z siebie niczego więcej.
Wszystkie emocje i niewyrażone słowa zawierały się w tym jednym niepozornym
zapytaniu.
Nim
się obejrzałam, kolejna porcja demonów wyłoniła się z ciemności. Calanthe bez problemu
się z nimi rozprawiała. Zastanawiałam się, czy nie pokonałaby Nathiela.
Wydawała się być zdecydowanie silniejsza niż on. Jeżeli miałabym porównać ich
style walki, to Auvrey zdecydowanie był jak wzburzone morze – gwałtowne i
rozszalałe, a przy okazji przewidywalne, zaś Calanthe była górskim potokiem –
spokojnie płynącym, niepozornym, ale o wielkiej sile i precyzji.
–
Dlaczego masz uciekać czy dlaczego cię zostawiłam? – spytała ironicznie, nie
obdarzając mnie choćby spojrzeniem. Mogłam sobie tylko wyobrazić, że na jej
twarzy pojawił się właśnie krzywy uśmieszek godny mojej osoby.
– To drugie – stwierdziłam.
Nie dostałam odpowiedzi.
Zamiast tego ujrzałam jeszcze więcej zaskakujących i płynnych ruchów objawiających
się w walce z demonami. Gdy kobieta ostatecznie się ich pozbyła, a nowa porcja
cieni zaczęła powolnie wynurzać swoją masę spod podłogi, podeszła do drzwi i
mocnym kopnięciem wyważyła je.
– Uciekaj – powiedziała, nie
patrząc na mnie.
– Ale...
– To rozkaz! Uciekaj! –
wykrzyknęła, wskazując palcem w stronę wyjścia i spoglądając na mnie oczami pełnymi
gniewu. Przeraziłam się, ale poczułam również respekt. To, czego zdążyłam się
dowiedzieć o kobiecie, która podawała się za kogoś, kto mnie urodził, to to, że
nie przyjmowała odmowy i prędzej wywlokłaby mnie stąd o własnych siłach niż
pozwoliła tutaj zostać.
Z wielkim bólem i rezygnacją wyminęłam
ją i pobiegłam przed siebie.
***
Jeden demon, drugi demon,
trzeci demon. Ta walka stawała się powoli nudna. Aiden doskonale wiedział, że
stać ją było na zdecydowanie więcej niż zabijanie podrzędnych, niemyślących
pokrak, których jedynym celem było rzucenie się z pazurami na pierwszą
napotkaną osobę. Nieraz walczyła z groźniejszymi przeciwnikami, w tym i z
samymi członkami Departamentu Kontroli Demonów. Tak naprawdę od lat była ich
utrapieniem, z którym nie mogli sobie poradzić. Nie istniała bowiem osoba,
która mogłaby się z nią równać – z wyjątkiem samego Aidena.
Kończąc swoją robotę, otrzepała
dłonie i głośno westchnęła. Nie czuła się już jak niezniszczalna nastolatka,
miała przecież swoje lata. Już dawno powinna przejść na demoniczną emeryturę,
jednak nie mogła zostawić łowców samych. Chciała ich wspierać, póki mogła,
nawet jeżeli robiła to będąc ukrytą w cieniu.
Chowając exitialis do szerokiej kieszeni płaszcza, ruszyła w stronę
wyważonych drzwi. Stanie tutaj i likwidowanie kolejnych pokrak, które odradzały
się jak grzyby po deszczu, nie było dobrym pomysłem. Musiała stąd zniknąć, nim
dzieciaki zaczną gonić jej śladem. Laura zdecydowanie nie powinna była jej
poznawać. Nie dziś.
– Jesteś niesamowita –
usłyszała za sobą. Nie zdążyła na czas wydobyć noża z kieszeni. Nie zdążyła się
również w porę obrócić. Ponowne pojawienie się przy niej Aidena było zaskakujące.
Nigdy nie wracał, gdy już raz zniknął, dlatego nie sądziła, że coś jeszcze jej
zagrażało. Myliła się, a za nieuwagę i własne błędy płaciło się własną krwią
lub życiem.
Stalowe ostrze zatopiło się w
jej plecach. Calanthe miała wrażenie, że chłód przeszył również jej
wnętrzności, ponieważ płuca wypełniły się ostrym bólem, wstrzymując na dłuższą
chwilę jej dech. Wiedziała jednak, że to nie ostatnia prosta ku śmierci. Ta
droga miała się okazać bardziej kręta i bolesna.
– A raczej byłaś – stwierdził
okrutnie Aiden, bezlitośnie wyjmując ostrze z jej pleców. Zakrwawioną broń
wytarł o płaszcz jak rzeźnik, który szykował się do kolejnego ataku na
zwierzęcą tuszę. – Wiem, że niełatwo cię zabić, dlatego specjalnie dla ciebie użyłem
najmocniejszej trucizny, jaka kiedykolwiek powstała w Reverentii. Daję ci
maksymalnie cztery godziny życia – powiedział powolnym, beznamiętnym głosem,
patrząc na błyszczące w świetle księżyca ostrze. – Mam nadzieję, że cieszy cię
ta niespodzianka – zakończył z wyraźnie słyszalną w głosie nutą sarkazmu.
Calanthe upadła na kolana,
ciężko dysząc. Niewiele z jego słów do niej docierało. Miała ochotę na jakąś
wyjątkowo mocną, ciętą ripostę, ale nie była w stanie nic wymówić. Z jej ust sączyła
się krew, którą już po chwili się zakrztusiła. Aiden nie tracił czasu na
doglądanie ofiary, którą poddał długotrwałej torturze. Zniknął, zostawiając po
sobie tylko ból. Zresztą... nie pierwszy raz.
Wspierając się o pobliski
parapet, kobieta podniosła się z trudem do góry. Nie zamierzała umierać w takim
miejscu. A bynajmniej nie teraz.
Jej
twarz wykrzywiła się w ironicznym uśmiechu. Czuła jak po plecach spływa jej
krew. Nie mogła z tym na razie niczego zrobić. Musiała to przetrwać.
Otarła
usta i drżącą dłonią sięgnęła do tylnej kieszeni spodni. Wyjęła z niej wymięty
skrawek papieru.
Cóż,
przynajmniej tyle mogła zrobić.
***
Biegłam
przed siebie jak szalona, nie mogąc opanować myśli i kroków. Dziwiłam się
sobie, że po wydarzeniach, które z nagła mnie dziś uderzyły, byłam w stanie w
ogóle się ruszyć, choć przyznaję, że chwilami miałam ochotę zakopać się pod
gruzami i poczekać na swój koniec.
Stało się. Wreszcie poznałam
swoich biologicznych rodziców. Musiałam przyznać, że zupełnie inaczej
wyobrażałam sobie moich „twórców”. Owszem, zdążyłam się już zorientować, że
moim ojcem był demon, a matka to zwyczajna kobieta, ale nie przypuszczałam, że
ich miana wejdą na wyższy poziom. Ojciec-demon to tak naprawdę osoba, która
żyła po to, by niszczyć takie istoty jak ja. Utrudniał życie łowcom, knuł
przeciwko ludziom i bezwzględnie karał własny ród. Matka nie była zwyczajną
kobietą, a tajemniczą łowczynią, która swoimi zdolnościami musiała dorównywać
samemu szefowi departamentu – a świadczył o tym fakt, że wciąż żyła. Kim ja
byłam wobec nich? Czułam się jak marny niedopałek. W przeciwieństwie do nich świeciłam
tchórzostwem i nie umiałam radzić sobie w życiu. Nie stałam na wysokiej pozycji
w demonicznym świecie i nie byłam silną kobietą, która radziła sobie sama z
tuzinem demonów. Ledwo sięgałam dołu tej szalonej piramidy rodzinnej. Jedyną
cechą, którą odziedziczyłam po rodzicach musiał być chłód. Zarówno Aiden jak i
Calanthe nie sprawili mi wesołego powitania. Najwyraźniej geny nie były dla
mnie zbyt łaskawe, jak i całe moje życie.
Dostałam, co chciałam, a mimo
tego moja dusza pragnęła więcej wyjaśnień. Chciałam dowiedzieć się, co ich
łączyło i dlaczego zostałam porzucona. Miałam nadzieję, że spotkam się jeszcze ze
swoją matką, bo niestety kolejnego spotkania z ojcem bym nie przeżyła.
Pokonałam trzecie piętro,
odrobinę się uspokajając. Moje kroki zostały spowolnione, choć serce w dalszym
ciągu niespokojnie uderzało o pierś. Chciałam odnaleźć moich towarzyszy i
opowiedzieć im o całym zajściu. Z jednej strony kusił mnie powrót do miejsca
zaskakujących wydarzeń, z drugiej strony chciałam się stąd jak najszybciej
wynieść, żadnej z tych opcji nie mogłam jednak wykonać sama.
Szybkim krokiem pokonałam
drugie piętro, na którym niespodziewanie zderzyłam się z Nathielem. Siła
naszych kroków była na tyle potężna, że boleśnie wylądowałam na jednym ze
schodków, mało nie staczając się na sam dół. Chłopak spojrzał na mnie i odetchnął
z ulgą.
– Już myślałem, że zniknęłaś –
stwierdził, nie czekając na moją reakcję. Szybko chwycił mnie za rękę i
przeniósł silnym gestem do pionu.
Spojrzałam na niego, od razu
zapominając o całym zajściu. Bywały rzeczy, które swoją wielkością potrafiły
przyćmić inne wielkie wydarzenia. W końcu czym był pocałunek Auvreya wobec tego
szalonego, nieprawdopodobnego spotkania z moimi biologicznymi rodzicami, którzy
okazali się być niezłymi szychami w tym demonicznym świecie?
– Nathiel – powiedziałam z
ulgą, spoglądając prosto w jego twarz. Wszystko, co do tej pory zobaczyłam,
wybuchło, znowu wprawiając mnie w ogromny chaos.
Chłopak uniósł brew, spoglądając
na mnie pytająco.
– Tam na górze... byłam na
trzecim piętrze i... – zaczęłam chaotycznie. Wzięłam głęboki wdech, próbując
się uspokoić. Jeżeli będę mówić tak szybko, niepewnie i bez składni, nigdy mnie
nie zrozumie. – Były tam demony i... – przerwałam, ponownie wbijając spojrzenie
w jego twarz. – Wiem, to zabrzmi dziwnie, ale poznałam swoich rodziców.
Chłopak zmarszczył czoło,
przyglądając mi się uważnie. Wyglądał tak, jakby właśnie uznał mnie za
wariatkę. Brakowało tylko gestu sprawdzającego temperaturę mojego ciała oraz
białego kaftana, z którym zza rogu wyskoczyłby Sorathiel.
– Co ty do mnie mówisz?
Halucynów się najadłaś? – spytał zdziwiony.
– Mówię prawdę! – wykrzyknęłam
podenerwowana. – Możesz wierzyć lub nie, ale spotkałam samego szefa
Departamentu Kontroli Demonów i łowczynię, która... – Jęknęłam załamana. – Mniejsza.
Zdecyduj za mnie! – mówiąc to, chwyciłam za ramiona zdezorientowanego Nathiela.
– Wracamy na trzecie piętro i pomagamy zabijać demony czy uciekamy stąd jak
najszybciej, żeby departament nas nie dorwał?
Chłopak zamrugał oczyma,
wpatrując się we mnie, jakby nie mógł ogarnąć tego, co się działo. Wiedziałam,
którą opcję wybierze, gdy już się obudzi. Pytanie było zbędne.
– Nie wiem, o czym do mnie
mówisz, bo zachowujesz się trochę tak, jakbyś zażyła bliżej nieokreślone środki
narkotyzujące, ale jeżeli zgodnie z twoimi słowami na górze są demony, to chyba
jasne, że wolę je zabić, nie? – spytał, marszcząc czoło.
Zanim cokolwiek powiedziałam,
zielonooki wyrwał do przodu jak torpeda. Z kieszeni wyciągnął swoją broń,
prezentując pełną gotowość do walki. Pozostało mi podążać za nim. Nie udało mi
się go oczywiście dogonić. Jeżeli chodziło o zabijanie demonów, Nathiel
dostawał magicznych skrzydeł, które niosły go z tysiącem noży na sam szczyt
zagłady. Był wtedy jak demoniczny Anioł
Śmierci. Nikt nie był w stanie go dopaść.
Gdy on przeszukiwał już trzecie
piętro, ja dopiero dotarłam na szczyt schodów. Spojrzał na mnie pytająco, a ja
wskazałam mu dłonią na koniec korytarza. Na chwilę pochyliłam się ku dołowi, by
odetchnąć, w końcu jednak popędziłam za nim.
Jakaś niewidzialna siła pchała
mnie w sam środek zagrożenia. Byłam zadziwiona, jak wiele potrafiła zdziałać ludzka
ciekawość. Aby dowiedzieć się więcej na temat własnego pochodzenia, byłam w
stanie rzucić się w wir walki.
Wreszcie dobiegłam do pokoju,
który od dziś zadrą będzie tkwił w mojej głowie. Gdy ujrzałam jednak tylko Nathiela
kucającego na podłodze, cały mój zapał zniknął, ustępując miejsca nieznośnemu
zawodowi.
Pokój był pusty. Nie było w nim
nawet widać scen walki – w końcu i tak należał do zrujnowanej części zamku.
Westchnęłam ciężko i podeszłam
bliżej. Moim oczom ukazał się czarny, długi płaszcz leżący na podłodze. Należał
do Calanthe. Nathiel podniósł się z klęczek i wręczył mi biały skrawek papieru,
na którym widniały plamy krwi. Moje serce na moment stanęło w miejscu. Zanim go
przyjęłam, spojrzałam ponownie w podłogę. Leżał tu jednak tylko i wyłącznie
zniszczony płacz. Od niego aż po samo okno ciągnęła się wstęga krwi.
Lekko zdezorientowana
spojrzałam na swojego przyjaciela, który oczekiwał, aż wreszcie wezmę od niego
papier. Chwyciłam za niego delikatnie, jakbym się bała, że zamieni się w popiół.
W oczy od razu rzucił mi się ukośny napis: „Laura”.
To był list.
***
Drewniane drzwi huknęły z
wielkim rozmachem w ścianę, dając znać wszystkim pobliskim sąsiadom o tym, że w
starym domu naprzeciw brzozowego lasku pojawiła się jego właścicielka. Nikt nie
wiedział, w jakim była stanie, choć z pewnością gdyby ktoś ujrzał ją krwawiącą
w świetle blado jarzącego się światła, i tak by nie podszedł. Ta tajemnicza
kobieta nie należała do zbytnio towarzyskich. Z nikim nigdy nie rozmawiała i
wydawała się być jakby oderwana od rzeczywistości. Twarz zawsze kryła za
szerokim kapeluszem, a ciało oblegała ciemnym jak noc płaszczem. Wszyscy na
osiedlu mieli wrażenie, że wychodziła ze swojej ciemnicy tylko nocą. Kto
wiedział, co wtedy robiła? Może należała do jakiejś mafii? A może wykonywała
jakąś niepochlebną, nocną robotę? Jedno było pewne: nikt nie chciał ryzykować
swojego życia, by jej pomóc.
Calanthe z trudem wtoczyła się
do mieszkania, zamykając za sobą drzwi. Wiedziała, że to już kres jej
możliwości i niedługo może paść bez ruchu na podłogę. Na szczęście posiadała
kilka leczniczych fiolek, które przynajmniej na chwilę załagodzą jej ból.
Z
trudem przeszła przez przedpokój. Cały czas obijała się boleśnie o ściany, nie
mogąc złapać równowagi. Trucizna Aidena rzeczywiście miała moc – sprawiała, że
umysł człowieka stawał się przyćmiony i nie miał kontroli nad swoimi krokami, a
co dopiero nad wykonywaniem poszczególnych, przemyślanych czynności.
Calanthe walczyła z własną
słabością, by dotrzeć do drewnianej szuflady, gdzie leżały zbawienne lekarstwa
łagodzące. Nieraz w drodze po nie potykała się i upadała na kolana. Miała
jednak zbyt silną wolę, aby się poddać. Zdecydowanie nie chciała dawać Aidenowi
satysfakcji z powodu jej powolnej śmierci. Obiecała sobie, że póki on nie
zginie, ona sama nie umrze.
Uderzając boleśnie kolanem w
szafkę, wreszcie dopadła się do szuflady. Otworzyła ją z rozmachem i wyjęła z
niej dwie niebieskie fiolki oraz strzykawkę. Drżącymi dłońmi napełniła ją po
brzegi lekarstwem z jednej buteleczki i wbiła ją sobie w bok. Im bliżej rany,
tym lepiej.
Z trudem usiadła na sofie.
Czuła się coraz gorzej i wiedziała, że lada moment może utracić przytomność. Szybkim,
choć chaotycznym ruchem ściągnęła z siebie białą bluzkę ociekającą krwią. Z
cichym pacnięciem wylądowała ona na podłodze. Nie widziała fiolki, którą
trzymała w ręku – rozmazywała się jej przed oczami, tworząc wielką morską plamę
na tle drobnej dłoni. Nie potrzebowała jej jednak widzieć, wystarczyło, że na
wyczucie odkręciła buteleczkę.
Nim bezwładnie wylądowała na
sofie, wśród sterty poduszek, zdążyła wygiąć dłoń tak, aby płyn rozlał się po
jej plecach. Kilka kropel leczniczej mikstury zleciało na poduszki i na
podłogę, mieszając się ze szkarłatną krwią, na szczęście większość oblała jej głęboką
ranę na plecach.
I pomyśleć, że gdyby nie Aiden,
jej życie wyglądałoby dziś zupełnie inaczej...