wtorek, 27 stycznia 2015

Rozdział 49 - "Jesteś moją matką?"

Teraz raczej już nic nie powinno nikogo zaskoczyć *chyba*. Jak już mówiłam, jestem antymistrzem w zaskakiwaniu. Nie lubię być zaskakiwana tak samo, jak nie lubię zaskakiwać *choć czasem mi się to zdarza*. Tęskniliście za Nathielem? *wow, rozdział go nie było* Właśnie wraca. 

POPRAWIONE [02.09.2018]
***
Podczas gdy stałam osłupiała w miejscu, nie mogąc uwierzyć w to, co usłyszałam, gdzieś z ciemnego kąta zamkowego pokoju zaczęły wyłaniać się cienie. W tym momencie wszystko było mi obojętne. Mogłam nawet dać się poćwiartować demonom. Oto co szok i niezrozumienie robiły z ludźmi – czyniły z nich zombie, które stawało gdzieś na krawędzi jawy a realnego bycia, niezdolne do ruchu, a co dopiero do myślenia.
Czy oni się jawnie ze mnie nabijali? Moim ojcem był sam szef Departamentu Kontroli Demonów, a matką obca kobieta, która najwyraźniej była niegdyś łowcą? Jak ten związek mógł w ogóle dojść do skutku, jeżeli związkiem kiedykolwiek był? Oboje zachowywali się tak, jakby łączyło ich coś więcej niż przypadkowe zrobienie dziecka i dozgonna nienawiść. Musieli się naprawdę dobrze znać.
– Uciekaj i nie oglądaj się za siebie – usłyszałam ostry, kobiecy głos. Dopiero jego ton wybudził mnie z umysłowego otępienia.
Rozglądnęłam się wkoło i szybko rozeznałam w sytuacji. Aiden gdzieś zniknął, a pomieszczenie zalało się cienistymi pokrakami o krwiożerczych zamiarach. Nie wiedziałam, co mam zrobić. Moja dłoń nawet nie miała siły, a tym bardziej motywacji do głupiego sięgnięcia po exitialis, które zalegało w kieszeni. Widziałam jednak, że nie tylko ja je posiadałam. Calanthe zgrabnymi ruchami pozbywała się naszych wrogów jak chwastów w ogródku, tyle że jej bronią nie były grabie czy haczka, a najprawdziwszy nóż, którym posługiwali się łowcy demonów.
Byłam pod wrażeniem jej umiejętności. Patrzyłam na każdy wykonywany przez nią płynny ruch w takim skupieniu, że zupełnie zapomniałam o tym, jaki dostałam chwilę temu rozkaz.
– Na co czekasz? – usłyszałam ponownie groźne brzmienie kobiecego głosu.
W tym momencie moje otępienie zamieniło się w chłodną chęć dociekania. Wciąż nie mogłam uwierzyć w słowa, którymi chwilę temu zostałam obdarzona, dlatego chciałam się upewnić, że to nie żart albo dziwne przesłyszenie, które poświadczyłoby o moich nie do końca zdrowych zmysłach.
– Naprawdę jesteś moją matką? – Wiedziałam, że to nie było najinteligentniejsze pytanie pod słońcem i Calanthe mogła mnie wziąć za ułomną, nie miałam jednak na to wpływu. Wciąż byłam zszokowana. Moje usta działały niezależnie od głowy, w której panował teraz ogromny chaos.
– A jak uważasz? – odpowiedziała, cicho prychając.
– Nie wiem, ani razu na mnie nie spojrzałaś – stwierdziłam sucho.
Rozprawiając się z ostatnim cienistym demonem, wyprostowała się i obróciła z gracją w moją stronę. Niestety, przez ciemność jaka panowała w pomieszczeniu, nie byłam w stanie dokładnie przyjrzeć się jej twarzy. Na tle całości wyróżniały się tylko błękitne i chłodne oczy, które zmroziły moją duszę. Kobieta nie uśmiechała się. Wyglądała na niewzruszoną obecną sytuacją. W końcu przekazanie komuś po siedemnastu latach życia cudownej wieści, że jest się jej matką, to nic zaskakującego. Każdego dnia dzieci słyszały takie rzeczy.
Miałam wrażenie, że z jakiegoś nieznanego mi powodu Calanthe darzyła mnie nienawiścią. Cóż, nie sądziłam, że moja prawdziwa matka okaże się kochającą mnie do bólu osobą. Kogoś, kogo kochamy nie zostawiamy w końcu na pastwę losu.
– Owszem, to ja cię urodziłam, ale nie mam prawa równać się z Joanne, która cię wychowała. To była twoja prawdziwa matka. Zapomnij o mnie i uciekaj – powiedziała chłodno, machając obojętnie ręką w stronę wyjścia.
Ostrość jej słów sprawiła mi ból. Moje oczekiwania związane z tym spotkaniem nie były zbyt wygórowane, ale nie sądziłam, że zostanę obdarowana tak potężną dawką chłodu godną najprawdziwszego demona. Domyślałam się, że Calanthe nigdy nie chciała mieć córki i że noszenie mnie w sobie było dla niej przekleństwem, do samego Aidena odnosiła się w końcu z nienawiścią. Z taką samą nienawiścią, jaką obdarzała teraz mnie. Nie rozumiałam tego. Co jej zrobiłam? Czy to, że żyłam było wystarczająco mocnym powodem, żeby tak mnie traktować? Nie, coś tu nie grało. Dlaczego w takim razie mnie chroniła i nakazała uciekać?
– Dlaczego? – spytałam cicho, nie mogąc wydusić z siebie niczego więcej. Wszystkie emocje i niewyrażone słowa zawierały się w tym jednym niepozornym zapytaniu.
Nim się obejrzałam, kolejna porcja demonów wyłoniła się z ciemności. Calanthe bez problemu się z nimi rozprawiała. Zastanawiałam się, czy nie pokonałaby Nathiela. Wydawała się być zdecydowanie silniejsza niż on. Jeżeli miałabym porównać ich style walki, to Auvrey zdecydowanie był jak wzburzone morze – gwałtowne i rozszalałe, a przy okazji przewidywalne, zaś Calanthe była górskim potokiem – spokojnie płynącym, niepozornym, ale o wielkiej sile i precyzji.
– Dlaczego masz uciekać czy dlaczego cię zostawiłam? – spytała ironicznie, nie obdarzając mnie choćby spojrzeniem. Mogłam sobie tylko wyobrazić, że na jej twarzy pojawił się właśnie krzywy uśmieszek godny mojej osoby.
 – To drugie – stwierdziłam.
Nie dostałam odpowiedzi. Zamiast tego ujrzałam jeszcze więcej zaskakujących i płynnych ruchów objawiających się w walce z demonami. Gdy kobieta ostatecznie się ich pozbyła, a nowa porcja cieni zaczęła powolnie wynurzać swoją masę spod podłogi, podeszła do drzwi i mocnym kopnięciem wyważyła je.
– Uciekaj – powiedziała, nie patrząc na mnie.
– Ale...
– To rozkaz! Uciekaj! – wykrzyknęła, wskazując palcem w stronę wyjścia i spoglądając na mnie oczami pełnymi gniewu. Przeraziłam się, ale poczułam również respekt. To, czego zdążyłam się dowiedzieć o kobiecie, która podawała się za kogoś, kto mnie urodził, to to, że nie przyjmowała odmowy i prędzej wywlokłaby mnie stąd o własnych siłach niż pozwoliła tutaj zostać.  
Z wielkim bólem i rezygnacją wyminęłam ją i pobiegłam przed siebie.
***
Jeden demon, drugi demon, trzeci demon. Ta walka stawała się powoli nudna. Aiden doskonale wiedział, że stać ją było na zdecydowanie więcej niż zabijanie podrzędnych, niemyślących pokrak, których jedynym celem było rzucenie się z pazurami na pierwszą napotkaną osobę. Nieraz walczyła z groźniejszymi przeciwnikami, w tym i z samymi członkami Departamentu Kontroli Demonów. Tak naprawdę od lat była ich utrapieniem, z którym nie mogli sobie poradzić. Nie istniała bowiem osoba, która mogłaby się z nią równać – z wyjątkiem samego Aidena.
Kończąc swoją robotę, otrzepała dłonie i głośno westchnęła. Nie czuła się już jak niezniszczalna nastolatka, miała przecież swoje lata. Już dawno powinna przejść na demoniczną emeryturę, jednak nie mogła zostawić łowców samych. Chciała ich wspierać, póki mogła, nawet jeżeli robiła to będąc ukrytą w cieniu.
Chowając exitialis do szerokiej kieszeni płaszcza, ruszyła w stronę wyważonych drzwi. Stanie tutaj i likwidowanie kolejnych pokrak, które odradzały się jak grzyby po deszczu, nie było dobrym pomysłem. Musiała stąd zniknąć, nim dzieciaki zaczną gonić jej śladem. Laura zdecydowanie nie powinna była jej poznawać. Nie dziś.
– Jesteś niesamowita – usłyszała za sobą. Nie zdążyła na czas wydobyć noża z kieszeni. Nie zdążyła się również w porę obrócić. Ponowne pojawienie się przy niej Aidena było zaskakujące. Nigdy nie wracał, gdy już raz zniknął, dlatego nie sądziła, że coś jeszcze jej zagrażało. Myliła się, a za nieuwagę i własne błędy płaciło się własną krwią lub życiem.  
Stalowe ostrze zatopiło się w jej plecach. Calanthe miała wrażenie, że chłód przeszył również jej wnętrzności, ponieważ płuca wypełniły się ostrym bólem, wstrzymując na dłuższą chwilę jej dech. Wiedziała jednak, że to nie ostatnia prosta ku śmierci. Ta droga miała się okazać bardziej kręta i bolesna.
– A raczej byłaś – stwierdził okrutnie Aiden, bezlitośnie wyjmując ostrze z jej pleców. Zakrwawioną broń wytarł o płaszcz jak rzeźnik, który szykował się do kolejnego ataku na zwierzęcą tuszę. – Wiem, że niełatwo cię zabić, dlatego specjalnie dla ciebie użyłem najmocniejszej trucizny, jaka kiedykolwiek powstała w Reverentii. Daję ci maksymalnie cztery godziny życia – powiedział powolnym, beznamiętnym głosem, patrząc na błyszczące w świetle księżyca ostrze. – Mam nadzieję, że cieszy cię ta niespodzianka – zakończył z wyraźnie słyszalną w głosie nutą sarkazmu.
Calanthe upadła na kolana, ciężko dysząc. Niewiele z jego słów do niej docierało. Miała ochotę na jakąś wyjątkowo mocną, ciętą ripostę, ale nie była w stanie nic wymówić. Z jej ust sączyła się krew, którą już po chwili się zakrztusiła. Aiden nie tracił czasu na doglądanie ofiary, którą poddał długotrwałej torturze. Zniknął, zostawiając po sobie tylko ból. Zresztą... nie pierwszy raz.
Wspierając się o pobliski parapet, kobieta podniosła się z trudem do góry. Nie zamierzała umierać w takim miejscu. A bynajmniej nie teraz.
Jej twarz wykrzywiła się w ironicznym uśmiechu. Czuła jak po plecach spływa jej krew. Nie mogła z tym na razie niczego zrobić. Musiała to przetrwać.
Otarła usta i drżącą dłonią sięgnęła do tylnej kieszeni spodni. Wyjęła z niej wymięty skrawek papieru.
Cóż, przynajmniej tyle mogła zrobić.
***
Biegłam przed siebie jak szalona, nie mogąc opanować myśli i kroków. Dziwiłam się sobie, że po wydarzeniach, które z nagła mnie dziś uderzyły, byłam w stanie w ogóle się ruszyć, choć przyznaję, że chwilami miałam ochotę zakopać się pod gruzami i poczekać na swój koniec.
Stało się. Wreszcie poznałam swoich biologicznych rodziców. Musiałam przyznać, że zupełnie inaczej wyobrażałam sobie moich „twórców”. Owszem, zdążyłam się już zorientować, że moim ojcem był demon, a matka to zwyczajna kobieta, ale nie przypuszczałam, że ich miana wejdą na wyższy poziom. Ojciec-demon to tak naprawdę osoba, która żyła po to, by niszczyć takie istoty jak ja. Utrudniał życie łowcom, knuł przeciwko ludziom i bezwzględnie karał własny ród. Matka nie była zwyczajną kobietą, a tajemniczą łowczynią, która swoimi zdolnościami musiała dorównywać samemu szefowi departamentu – a świadczył o tym fakt, że wciąż żyła. Kim ja byłam wobec nich? Czułam się jak marny niedopałek. W przeciwieństwie do nich świeciłam tchórzostwem i nie umiałam radzić sobie w życiu. Nie stałam na wysokiej pozycji w demonicznym świecie i nie byłam silną kobietą, która radziła sobie sama z tuzinem demonów. Ledwo sięgałam dołu tej szalonej piramidy rodzinnej. Jedyną cechą, którą odziedziczyłam po rodzicach musiał być chłód. Zarówno Aiden jak i Calanthe nie sprawili mi wesołego powitania. Najwyraźniej geny nie były dla mnie zbyt łaskawe, jak i całe moje życie.
Dostałam, co chciałam, a mimo tego moja dusza pragnęła więcej wyjaśnień. Chciałam dowiedzieć się, co ich łączyło i dlaczego zostałam porzucona. Miałam nadzieję, że spotkam się jeszcze ze swoją matką, bo niestety kolejnego spotkania z ojcem bym nie przeżyła.  
Pokonałam trzecie piętro, odrobinę się uspokajając. Moje kroki zostały spowolnione, choć serce w dalszym ciągu niespokojnie uderzało o pierś. Chciałam odnaleźć moich towarzyszy i opowiedzieć im o całym zajściu. Z jednej strony kusił mnie powrót do miejsca zaskakujących wydarzeń, z drugiej strony chciałam się stąd jak najszybciej wynieść, żadnej z tych opcji nie mogłam jednak wykonać sama.
Szybkim krokiem pokonałam drugie piętro, na którym niespodziewanie zderzyłam się z Nathielem. Siła naszych kroków była na tyle potężna, że boleśnie wylądowałam na jednym ze schodków, mało nie staczając się na sam dół. Chłopak spojrzał na mnie i odetchnął z ulgą.
– Już myślałem, że zniknęłaś – stwierdził, nie czekając na moją reakcję. Szybko chwycił mnie za rękę i przeniósł silnym gestem do pionu.
Spojrzałam na niego, od razu zapominając o całym zajściu. Bywały rzeczy, które swoją wielkością potrafiły przyćmić inne wielkie wydarzenia. W końcu czym był pocałunek Auvreya wobec tego szalonego, nieprawdopodobnego spotkania z moimi biologicznymi rodzicami, którzy okazali się być niezłymi szychami w tym demonicznym świecie?
– Nathiel – powiedziałam z ulgą, spoglądając prosto w jego twarz. Wszystko, co do tej pory zobaczyłam, wybuchło, znowu wprawiając mnie w ogromny chaos.
Chłopak uniósł brew, spoglądając na mnie pytająco.
– Tam na górze... byłam na trzecim piętrze i... – zaczęłam chaotycznie. Wzięłam głęboki wdech, próbując się uspokoić. Jeżeli będę mówić tak szybko, niepewnie i bez składni, nigdy mnie nie zrozumie. – Były tam demony i... – przerwałam, ponownie wbijając spojrzenie w jego twarz. – Wiem, to zabrzmi dziwnie, ale poznałam swoich rodziców.
Chłopak zmarszczył czoło, przyglądając mi się uważnie. Wyglądał tak, jakby właśnie uznał mnie za wariatkę. Brakowało tylko gestu sprawdzającego temperaturę mojego ciała oraz białego kaftana, z którym zza rogu wyskoczyłby Sorathiel.
– Co ty do mnie mówisz? Halucynów się najadłaś? – spytał zdziwiony.
– Mówię prawdę! – wykrzyknęłam podenerwowana. – Możesz wierzyć lub nie, ale spotkałam samego szefa Departamentu Kontroli Demonów i łowczynię, która... – Jęknęłam załamana. – Mniejsza. Zdecyduj za mnie! – mówiąc to, chwyciłam za ramiona zdezorientowanego Nathiela. – Wracamy na trzecie piętro i pomagamy zabijać demony czy uciekamy stąd jak najszybciej, żeby departament nas nie dorwał?
Chłopak zamrugał oczyma, wpatrując się we mnie, jakby nie mógł ogarnąć tego, co się działo. Wiedziałam, którą opcję wybierze, gdy już się obudzi. Pytanie było zbędne.
– Nie wiem, o czym do mnie mówisz, bo zachowujesz się trochę tak, jakbyś zażyła bliżej nieokreślone środki narkotyzujące, ale jeżeli zgodnie z twoimi słowami na górze są demony, to chyba jasne, że wolę je zabić, nie? – spytał, marszcząc czoło.   
Zanim cokolwiek powiedziałam, zielonooki wyrwał do przodu jak torpeda. Z kieszeni wyciągnął swoją broń, prezentując pełną gotowość do walki. Pozostało mi podążać za nim. Nie udało mi się go oczywiście dogonić. Jeżeli chodziło o zabijanie demonów, Nathiel dostawał magicznych skrzydeł, które niosły go z tysiącem noży na sam szczyt zagłady. Był wtedy jak  demoniczny Anioł Śmierci. Nikt nie był w stanie go dopaść.
Gdy on przeszukiwał już trzecie piętro, ja dopiero dotarłam na szczyt schodów. Spojrzał na mnie pytająco, a ja wskazałam mu dłonią na koniec korytarza. Na chwilę pochyliłam się ku dołowi, by odetchnąć, w końcu jednak popędziłam za nim.
Jakaś niewidzialna siła pchała mnie w sam środek zagrożenia. Byłam zadziwiona, jak wiele potrafiła zdziałać ludzka ciekawość. Aby dowiedzieć się więcej na temat własnego pochodzenia, byłam w stanie rzucić się w wir walki.
Wreszcie dobiegłam do pokoju, który od dziś zadrą będzie tkwił w mojej głowie. Gdy ujrzałam jednak tylko Nathiela kucającego na podłodze, cały mój zapał zniknął, ustępując miejsca nieznośnemu zawodowi.
Pokój był pusty. Nie było w nim nawet widać scen walki – w końcu i tak należał do zrujnowanej części zamku.
Westchnęłam ciężko i podeszłam bliżej. Moim oczom ukazał się czarny, długi płaszcz leżący na podłodze. Należał do Calanthe. Nathiel podniósł się z klęczek i wręczył mi biały skrawek papieru, na którym widniały plamy krwi. Moje serce na moment stanęło w miejscu. Zanim go przyjęłam, spojrzałam ponownie w podłogę. Leżał tu jednak tylko i wyłącznie zniszczony płacz. Od niego aż po samo okno ciągnęła się wstęga krwi.
Lekko zdezorientowana spojrzałam na swojego przyjaciela, który oczekiwał, aż wreszcie wezmę od niego papier. Chwyciłam za niego delikatnie, jakbym się bała, że zamieni się w popiół. W oczy od razu rzucił mi się ukośny napis: „Laura”.
To był list.
***
Drewniane drzwi huknęły z wielkim rozmachem w ścianę, dając znać wszystkim pobliskim sąsiadom o tym, że w starym domu naprzeciw brzozowego lasku pojawiła się jego właścicielka. Nikt nie wiedział, w jakim była stanie, choć z pewnością gdyby ktoś ujrzał ją krwawiącą w świetle blado jarzącego się światła, i tak by nie podszedł. Ta tajemnicza kobieta nie należała do zbytnio towarzyskich. Z nikim nigdy nie rozmawiała i wydawała się być jakby oderwana od rzeczywistości. Twarz zawsze kryła za szerokim kapeluszem, a ciało oblegała ciemnym jak noc płaszczem. Wszyscy na osiedlu mieli wrażenie, że wychodziła ze swojej ciemnicy tylko nocą. Kto wiedział, co wtedy robiła? Może należała do jakiejś mafii? A może wykonywała jakąś niepochlebną, nocną robotę? Jedno było pewne: nikt nie chciał ryzykować swojego życia, by jej pomóc.
Calanthe z trudem wtoczyła się do mieszkania, zamykając za sobą drzwi. Wiedziała, że to już kres jej możliwości i niedługo może paść bez ruchu na podłogę. Na szczęście posiadała kilka leczniczych fiolek, które przynajmniej na chwilę załagodzą jej ból.
Z trudem przeszła przez przedpokój. Cały czas obijała się boleśnie o ściany, nie mogąc złapać równowagi. Trucizna Aidena rzeczywiście miała moc – sprawiała, że umysł człowieka stawał się przyćmiony i nie miał kontroli nad swoimi krokami, a co dopiero nad wykonywaniem poszczególnych, przemyślanych czynności.
Calanthe walczyła z własną słabością, by dotrzeć do drewnianej szuflady, gdzie leżały zbawienne lekarstwa łagodzące. Nieraz w drodze po nie potykała się i upadała na kolana. Miała jednak zbyt silną wolę, aby się poddać. Zdecydowanie nie chciała dawać Aidenowi satysfakcji z powodu jej powolnej śmierci. Obiecała sobie, że póki on nie zginie, ona sama nie umrze.
Uderzając boleśnie kolanem w szafkę, wreszcie dopadła się do szuflady. Otworzyła ją z rozmachem i wyjęła z niej dwie niebieskie fiolki oraz strzykawkę. Drżącymi dłońmi napełniła ją po brzegi lekarstwem z jednej buteleczki i wbiła ją sobie w bok. Im bliżej rany, tym lepiej.
Z trudem usiadła na sofie. Czuła się coraz gorzej i wiedziała, że lada moment może utracić przytomność. Szybkim, choć chaotycznym ruchem ściągnęła z siebie białą bluzkę ociekającą krwią. Z cichym pacnięciem wylądowała ona na podłodze. Nie widziała fiolki, którą trzymała w ręku – rozmazywała się jej przed oczami, tworząc wielką morską plamę na tle drobnej dłoni. Nie potrzebowała jej jednak widzieć, wystarczyło, że na wyczucie odkręciła buteleczkę.
Nim bezwładnie wylądowała na sofie, wśród sterty poduszek, zdążyła wygiąć dłoń tak, aby płyn rozlał się po jej plecach. Kilka kropel leczniczej mikstury zleciało na poduszki i na podłogę, mieszając się ze szkarłatną krwią, na szczęście większość oblała jej głęboką ranę na plecach.
I pomyśleć, że gdyby nie Aiden, jej życie wyglądałoby dziś zupełnie inaczej...

piątek, 23 stycznia 2015

Rozdział 48 - "Spotkanie po latach"

Tak, Lauriel wreszcie po 47 rozdziałach się pocałowali *wow, akcja taka powolna* i teraz możecie być pewni, że Lauriela będzie zdecydowanie więcej. I akcji też *lol, w końcu*. Taka radość. 
Dziś kolejny rozdział z serii: mała rozwałka w umyśle Laury. Nie, wcale się nad nią nie znęcam psychicznie. GDZIEŻBYM ŚMIAŁA. 
Jedni przewidzieli, inni wydawali się całkiem nieświadomi. Próbowałam lekko odwodzić od tropu, ale nie czyniłam z tego wielkiej tajemnicy! *badum tsss, nikt nie wie o co chodzi*. W cieniu nocy tak bardzo przewidywalne. Rozdział trochę krótszy, więc możliwe, że następny pojawi się szybciej *wciąż o 9 rozdziałów do przodu*.

POPRAWIONE [19.08.2018]
***
Wystarczyło tylko jedno spojrzenie, abym zorientowała się, z kim miałam do czynienia. To był ludzki demon prosto z Reverentii. Nie znałam go. Widziałam go po raz pierwszy i dlatego ten fakt mnie niepokoił. Z jakiegoś powodu musiał się tu przecież zjawić. Być może był jednym z członków kryjącego się w tych ruinach zespołu demonów, który mieliśmy wytropić? A może miał zupełnie inne zadanie?
Zaniepokojonym wzrokiem omiotłam postać tajemniczego mężczyzny, który powstał z fotela i zwrócił się do mnie przodem. Miał na sobie długi, czarny płaszcz sięgający ziemi. Jego szyję zdobił bordowy szal, który swoją barwą wyjątkowo odbiegał od reszty ubioru pogrążonego w mrocznych odcieniach. W ręku dzierżył ciemną laskę, którą wspierał się o podłoże. Nie wyglądał na kalekę, więc fakt jej posiadania zdołał mnie lekko zmartwić. Nie zdziwiłabym się, gdyby miała w sobie ostrzę – rzeczywistość to nie film, choć wielokrotnie przekonałam się o tym, że mają ze sobą dużo wspólnego.
Nie mogłam sprecyzować, w jakim wieku był mężczyzna. Mógł mieć zarówno dwadzieścia, jak i czterdzieści lat. Wszystko zależało od kąta padania księżycowej poświaty. Był niewiarygodnie wysoki. Gdybym miała strzelać na oślep centymetrami, miałby blisko dwa metry wysokości – na pewno był wyższy od Nathiela i Sorathiela. To, co od razu rzucało się w oczy u nieznajomego demona to jego białe włosy, które nie przywodziły na myśl starca, a raczej przygodne użycie odpowiedniej farby. Może demony miały zupełnie inną genetykę niż normalni ludzie? Wystarczyło spojrzeć na Andi. Posiadała nietypowy dla Ziemian kolor włosów – płomienny rudy wchodzący w czerwień.
Morderczy, szmaragdowy błysk zdradzał nienawiść, jaką miał w sobie mężczyzna. Jego ironiczny uśmiech kolidował ze spojrzeniem pełnym chłodu. Sam jego widok sprawiał, że miałam ochotę uciec. Postawiłam jednak tylko dwa sztywne kroki w tył. Na więcej nie było mnie stać.
– Czyżbyś się bała? – spytał swoim tajemniczym, głębokim głosem. Jego twarz rozszerzyła się w jeszcze bardziej przerażającym uśmiechu.
Bałam się. Wiedziałam, że obecność ludzkiego demona nie jest czymś, co zwiastowało szczęście, a rychłą śmierć. Błagałam o to, aby Nathiel zjawił się w progach tego pokoju. Błagałam o to całą swoją duszą i przeklinałam siebie za nagłą ucieczkę. Skąd jednak miałam wiedzieć, że właśnie tak to wszystko się potoczy? Gdyby nie jego pocałunek, wciąż stałabym przy jego boku i niczym nie martwiła.
Wzięłam cichy wdech, próbując zdusić w sobie narastającą panikę. Postanowiłam, że zagram na czas, nawet jeżeli miałabym zrobić z siebie idiotkę. Może przynajmniej dowiem się, kim był mężczyzna, który tak uparcie się we mnie wgapiał?
– Kim jesteś? – wydusiłam z siebie drżącym głosem.
Dlaczego miałam wrażenie, że pożałuję tego pytania?
– Aiden Vaux – odpowiedział powoli i zastukał leniwie laską o ziemię. – Szef Departamentu Kontroli Demonów.
Ta wiadomość sprawiła, że świat zawirował mi przed oczami.
Świetnie. Po prostu znakomicie. Byłam w starych ruinach zamku na swojej pierwszej, demonicznej misji, i pierwszą osobą, z jaką przyszło mi się zmierzyć, był sam szef Departamentu Kontroli Demonów, a więc prawdopodobnie najsilniejsza osoba z całego zgromadzenia, które deptało Nox po piętach – w końcu zgrają podwładnych nie mógł zarządzać byle kto. Teraz zostało mi się zastanowić nad tym, jak będzie wyglądała moja śmierć. Bezproblemowo i bezboleśnie? A może czekają mnie tortury, po których zostanę zabrana do Reverentii i rzucona na pożarcie hordzie demonów? Moje myśli uśmiechały się do mnie ironicznie nawet w tej dramatycznej sytuacji.
– Zapewne domyślasz się, po co tutaj jestem – zaczął swoim hipnotyzującym głosem Aiden Vaux. Powolnym krokiem, z towarzyszącym mu oddźwiękiem stukających miarowo w deski butów, zaczął zataczać wokół mnie koło. Chciał mnie zdezorientować, czy sprawić, abym dostała zawału? Wtedy przynajmniej nie musiałby sobie brudzić rąk.
– Obserwuję twoje poczynania od dłuższego czasu – stwierdził, niepokojąco głośno stukając swoją laską w podłoże. Ten dźwięk przywodził mi na myśl ostrzeżenie. – To zabawne, ale gdybyś nie wystawiała się tak bardzo naprzód, prawdopodobnie nigdy nie odkryłbym, kim jesteś.
Jego sarkastyczny ton głosu przyprawiał mnie o dreszcze. Wydawało mi się, że traktuje mnie jak robaka, którego lada moment zmiażdży butem. Świadczył o tym jego władczy i przepełniony nienawiścią głos.
– Los sprawił, że osobiście zechciałem złożyć ci wizytę – powiedział z nutką chłodnego rozbawienia. – Półdemon, półczłowiek. Niezwykły przypadek w naszym świecie.
Obserwowałam każdy jego krok, każdy najdrobniejszy ruch. Moje zmysły były napięte. Całą sobą czułam adrenalinę, która krążyła w moich żyłach. Oddech ugrzązł gdzieś na dnie płuc, próbując nie wydawać szelestu zagłuszającego niepokojąco powolne stąpanie wrogiego mężczyzny. Serce tłukło się o żebra, sprawiając mi ból przy każdym silnym uderzeniu. Chciałam, żeby ta wątła nić oczekiwania została w końcu przerwana.
Szef Departamentu Kontroli Demonów, jak na zawołanie, przerwał kolisty chód – swoje kroki skierował tym razem w moją stronę.
Chciałam uciec jak najdalej stąd. Moje nogi były nawet skłonne do tego, by wyskoczyć z drugiego piętra przez okno. Nic jednak nie zrobiły, a na myśleniu się skończyło. Byłam jak sparaliżowana.
Mężczyzna pochylił się ku mojej drobnej postaci i palcem wskazującym uniósł mój podbródek do góry. Miał przerażająco chłodne dłonie, które na myśl przywodziły mi trupa. Bałam się nawet drgnąć w obawie przed nagłą śmiercią. Mój oddech zatrzymał się na moment, a oczy utkwiły w twarzy Aidena Vauxa. Musiałam przyznać, że z bliska był jeszcze bardziej przerażający.
– Zaskakujące – stwierdził chłodno szeptem. – Twoja twarz przypomina mi o kimś.
Gdybym nie była sparaliżowana, z pewnością spojrzałabym na niego ze zdziwieniem. Nie rozumiałam, o co chodziło. Kogo mogłam mu przypominać?
Mężczyzna potrząsnął głową z ironicznym uśmiechem, po czym powiedział coś, co mnie zszokowało:
– Taka sama jak matka.
Miałam wrażenie, że jeszcze chwila i wyląduję omdlała na podłodze.
Aiden Vaux, sam szef Departamentu Kontroli Demonów, znał moją matkę. A może się zgrywał? Co, jeśli to była jego wymyślna taktyka mająca na celu wytrącenie mnie z równowagi? Nie. Jaki miałby w tym interes? Przed śmiercią zazwyczaj zdradza się swojej ofierze wszystkie największe sekrety, tak aby mogła zabrać je do grobu lub… nicości.
– Znasz ją? – wyrwało się z moich ust, czego sekundę później pożałowałam.
– Owszem – stwierdził sucho mężczyzna, prostując się i puszczając mój podbródek. Jego twarz została pozbawiona ironicznego, niepokojącego uśmiechu, w jego miejscu pojawił się dojmujący chłód.
– Kim jest? – ciągnęłam temat.
Nie mogłam się powstrzymać. Jeżeli miałam umrzeć, to przynajmniej przed śmiercią chciałam się dowiedzieć, kto mnie urodził i zostawił na pastwę losu w szpitalu. Nie liczyłam na więcej wyjaśnień.
Twarz Aidena wyglądała na nieprzeniknioną. Mówił z wyjątkowo dziwnym spokojem w głosie:
– Zwykłym człowiekiem – stwierdził bez zastanowienia. – Nic nieznaczącym człowiekiem, który potrafi tylko mącić – mówiąc to, pochylił się ku mnie. – Zupełnie jak ty.
Gdy wpatrywałam się w jego błyszczące, szmaragdowe oczy, do moich uszu doszedł dźwięk wysuwanej stali. Teraz byłam już pewna, czemu służyła laska Aidena Vauxa. I wcale się nie pomyliłam.
Nim zdążyłam cokolwiek zrobić, szef departamentu, najbardziej przerażający typ, jakiego w życiu spotkałam, wystawił w moją stronę szeroki i długi nóż, który błysnął złowieszczo w świetle księżyca. Czubkiem sięgał mojej krtani, którą lada moment mógł rozszarpać.
– Zginiesz tak, jak ona – stwierdził nienawistnie.
Pogodzona z własnym losem, nawet nie starałam się walczyć o życie. Wiedziałam, że i tak nie wygram. To nie był jeden z pierwszych, lepszych demonów. To był ktoś, za czyją sprawą ginęła masa niewinnych istnień. Ktoś, kto zarządzał całym przerażającym zgromadzeniem znajdującym się w Reverentii. Tak szybko jak zaczęłam swój żywot łowcy, tak szybko go zakończę. Byłam niezdolna do obrony. Strach i rezygnacja stłumiły wątłą chęć walki.
Zamknęłam oczy, oczekując na cios ostateczny. Zamiast niego poczułam jednak tylko chłodny powiew wiatru na skórze.
Do moich uszu doszedł głośny szczęk obijającej się o siebie stali. Kiedy nie poczułam bólu, zrozumiałam, że ktoś musiał stanąć w mojej obronie, odpierając atak wroga.
Kiedy otwierałam oczy, byłam niemal pewna, że ujrzę przed sobą któregoś z moich towarzyszy. Myliłam się. Tuż obok mnie, zasłonięta szerokim beretem, stała nieznana mi kobieta. Jedyne, co rzuciło mi się w oczy, to długie blond włosy, które połyskiwały w świetle księżyca jak srebrzysta zasłona. Nie mogłam dostrzec jej twarzy. Jedyne, co mogłam ujrzeć w tym krótkim czasie, to to, że odbijała atak Aidena… parasolką.
– Calanthe – usłyszałam chłodny głos mężczyzny. Uśmiechnął się w stronę mojej obrończyni z dziwnie zimnym zadowoleniem. Wyglądał jakby nie był zaskoczony przybyciem kobiety. Jakby na nią czekał.
Nagle zdałam sobie z czegoś sprawę. Uświadomiony fakt pozwolił na rozszyfrowanie zagadki, nad którą tak długo pracowałam wraz z Sorathielem. Gdy moja zastępcza matka zniknęła, w miejscu jej ciała pozostał biały kwiat. Nosił nazwę: calanthe davaensis. To wszystko wyjaśniało. Osobą, która zabiła demona podszywającego się pod Margaret i zatroszczyła się o zniknięcie zmasakrowanego ciała Joanne, była kobieta stojąca przede mną. To była podpowiedź, a skoro ją dostaliśmy, ktoś z naszego otoczenia musiał ją znać.
– Aiden – usłyszałam cichy, kobiecy głos nieznajomej. Jego barwa miała w sobie coś uspokajającego, a równocześnie niepokojącego. Brzmiała ostrzegawczo. To jednak było za mało, aby Aiden chociaż zadrżał. Wątpiłam w to, aby cokolwiek go przerażało. On sam napawał się strachem innych.
Mężczyzna opuścił broń i oddalił się od nas na kilka kroków. Wsparł się na zniszczonym oparciu fotela i wbił spojrzenie prosto w twarz tajemniczej kobiety. Wydawał się być rozluźniony, zupełnie jakby właśnie znajdował się na spotkaniu towarzyskim z osobą, której nie widział całe wieki. Podobnie zachowała się nieznajoma. Powolnym krokiem odsunęła się w ciemny kąt, gdzie wsparła się plecami o ścianę, i jak gdyby nigdy nic zapaliła papierosa. Szary, śmierdzący dym wypełnił całe pomieszczenie jak burzowa chmura. Nie wiedziałam jak mam się zachować. Czułam, że byłam w niewłaściwym miejscu o niewłaściwym czasie. Zupełnie jakbym stanęła pomiędzy dwoma znajomymi, którzy zaczynali traktować mnie jak powietrze.
– Wiedziałem, że się pojawisz – stwierdził białowłosy mężczyzna. – Czekałem na ciebie. – Swoją wypowiedź zakończył krótkim, morderczo brzmiącym śmiechem. – Mieć przy sobie dwie osoby, które chcę zabić. Los był dla mnie łaskawy.
Kobieta prychnęła cicho, zakładając ręce na piersi.
– Myślałam, że dłużej będziesz pieprzył od rzeczy – stwierdziła sucho. – Przez ciebie zmarnowałam pół dobrej fajki – mówiąc to, potrząsnęła głową, a papierosa, którego rzuciła na podłogę, ugasiła brutalnie butem. 
Nie wiedziałam jak mam się zachować. Nie dość, że przeżyłam dziś szokujący pocałunek Nathiela, to jeszcze spotkałam samego szefa Departamentu Kontroli Demonów, który chciał mnie zabić. Oczywiście to nie koniec zaskoczeń, bo dlaczego moje życie miałoby być takie proste? Ocaliła mnie całkowicie obca kobieta, która najwyraźniej bardzo dobrze się z nim znała. Przez myśl mi przeszło, że mogła być łowcą cienia, ale czy aby na pewno? Nie należała przecież do organizacji. Najwyraźniej wolała działać na własną rękę.
– Uwielbiam rodzinne spotkania po latach – stwierdził rozbawiony Aiden, rozkładając ręce na bok, zupełnie jakby chciał objąć ramionami cały świat. – To taka wzniosła chwila.
Rodzinne spotkanie po latach? Nie miałam pojęcia, o czym on do cholery mówił. Chyba nie chciał zasugerować, że...
– Droga Lauro – usłyszałam przerażający głos samego szefa departamentu. Znał moje imię. Widocznie zawsze bawił się w nazywanie ofiar przed ich śmiercią. Niech nie giną bezimiennie. – Chciałaś dowiedzieć się, kim jest twoja matka – zaczął powoli. – Oto stoi przed tobą. – Teatralnie skierował dłoń w stronę tajemniczej kobiety.
Oniemiałam. Calanthe tymczasem oderwała się od ściany i uśmiechnęła pod nosem niewzruszona.
– Skoro jesteśmy już przy poznawaniu się – zaczęła, spoglądając na mnie swoimi zaskakująco niebieskimi oczami – poznaj również swojego ojca – mówiąc to, skierowała spojrzenie w stronę Aidena.
Poczułam, że grunt osuwa mi się pod nogami.
Nie mogłam, naprawdę nie mogłam uwierzyć w to, co słyszałam. Jednego dnia spotkałam dwójkę zupełnie nieznanych mi osób, o których praktycznie nic nie wiedziałam, a oni w jednej chwili, po siedemnastu latach życia w niewiedzy, oznajmili mi, że są moimi rodzicami? To jakaś paranoja. Nie chciałam w to wierzyć. Żadna cząstka mojej duszy nie mogła się przemóc i oswoić z tą przedziwną  wiadomością.  
To był jakiś chory sen. Przeklęty, niespodziewany, okropny koszmar. A ja chciałam się z niego wreszcie zbudzić…

poniedziałek, 19 stycznia 2015

Rozdział 47 - "W blasku księżyca"

Gdy pisałam ten rozdział, byłam w takim transie, w jakim nigdy jeszcze nie byłam. Gdy jeździłam komunikacją miejską na studia, zawsze czytałam go na komórce. I to tak często, że aż mi się w końcu znudził. 
Ostatnio dostałam się na starego laptopa i doznałam szoku, gdy zobaczyłam pierwsze zapiski "W cieniu nocy" z... 2011 roku. To opowiadanie (a raczej jego koncept) istnieje od 4 lat. Wow. Zdaniem tej rozpiski Laura miała młodszą siostrę i przeprowadzała się do nowego miasta, gdzie to Deaniel ją oprowadzał, a nie ona niego. Amy była chłodniejsza i mówiła, że cień Laury nadaje się do paranormal activity. Nie wiem, co wtedy rządziło moim umysłem *głupota*. 
Dobra, wstęp może przynudzać, ale nie ma tak źle!

POPRAWIONE [13.08.2018]
***
Czas mijał nieubłaganie szybko. Nim się obejrzałam, były już wakacje. Nie miałam szans na dłuższy wypoczynek, a to dlatego, że żyłam z dwoma łowcami, którzy dbali o mój rozwój intelektualny i fizyczny w zakresie walki z demonami. Pracowałam naprawdę ciężko, dążąc do całkowitej doskonałości. Zdaniem Nathiela nie byłam już taka beznadziejna jak na początku, zaczął mnie nawet częściej chwalić. Nie spoczęłam jednak na laurach. Starałam się, aby każdego dnia miał do powiedzenia jeszcze więcej pozytywnych słów na temat moich postępów. Chwilami czułam się jak pies, który szkolony przez swojego pana za każdą dobrze wykonaną sztuczkę dostawał smakołyk. Moim smakołykiem były oczywiście komplementy Nathiela. Nie miałam pojęcia, dlaczego tak bardzo mi na nich zależało. Być może chciałam mu pokazać, że potrafiłam więcej niż był tego świadom. Przecież do tej pory uznawał moją obecność w organizacji Nox za zbędną. Na szczęście był jedyną osobą, która tak uważała.
Nox rozpaczliwie potrzebowało nowych członków. Akceptowali prawie każdego, kto zdołał wejść w progi ich świata, obojętnie jakie robiłby postępy podczas treningów. Zamiast narzekać, pomagali mi i dawali przydatne wskazówki. Byli naprawdę życzliwi i uważali, że radzę sobie coraz lepiej. Zauważył to również Hugh. Pewnego dnia zawołał mnie do siebie i przeprowadzając długą rozmowę na temat tego, czy jestem pewna, iż chcę zostać łowcą, wręczył mi moje własne, upragnione exitialis. Cieszyłam się nim jak dziecko, które dostało pod choinkę wymarzony prezent. Poczułam ogromną siłę, jakiej jeszcze nigdy w sobie nie miałam. Oczywiście szybko nauczyłam się korzystać z nowego nabytku.
Byłam gotowa. Gotowa na wszystko, co mnie czekało. Nawet teraz, gdy stałam przed szefem organizacji Nox wraz z moimi towarzyszami, byłam pewna, że podołam wszystkiemu, co mnie napotka. I właśnie dziś, kiedy przyszedł czas na moją pierwszą upragnioną misję, postanowiłam to udowodnić.
– Tylko żeby trudna nie była, bo sobie nie poradzi – powiedział głośno Nathiel.
Spojrzałam na niego wzrokiem zabójcy. Dalej we mnie nie wierzył, czy po prostu się o mnie martwił?
– Przecież będziesz tam razem ze mną – dodałam, spoglądając znacząco na mojego towarzysza.
– Będzie tam też Sorathiel, ale widzę, że wolisz myśleć tylko o mnie. – Zielonooki uśmiechnął się do mnie uwodzicielsko i puścił mi oczko.
Hugh spojrzał na nas znad sterty papierów i posłał w naszą stronę uśmiech typowy dla starszego pana.
– Żadna misja związana z demonami nie jest łatwa. Ewentualnie ciężka, średnio-ciężka lub bardzo ciężka – stwierdził, poprawiając swoje okulary. – Nigdy nie wiadomo, co może się wydarzyć.
Wiedziałam, że Nathiel chciał rzucić jakąś ciętą ripostą w stylu: „Dla mnie nic nie jest ciężkie, a już szczególnie nie zabijanie demonów” lub „demony przede mną klękają! Wszystkie misje to dla mnie bułka z masłem!”, ale powstrzymał się od tego dzięki Sorathielowi, który szturchnął go w bok.
Pełna gotowości, nadmiernej niecierpliwości i strachu, czekałam na werdykt Hugha, który wciąż przeglądał bliżej nieokreślone papiery.
– Dobrze – mruknął do siebie, marszcząc czoło. Jego spojrzenie padło na mnie. – Pójdziecie do opuszczonego zamku – mówiąc to, podsunął nam pod nos nakreśloną ręcznie mapę. Spojrzałam na nią i uśmiechnęłam się triumfalnie. Stare ruiny zamku Mounfort znajdowały się niedaleko mojego domu, w którym mieszkałam kiedyś z przybraną mamą. Nieraz bywałam w tamtych okolicach, choć bałam się zapuszczać bezpośrednio w ruiny. Stare budowle przyprawiały mnie o dreszcze.
– Misja ma na celu dokładne wybadanie ruin i wytropienie cienistych demonów. Padło podejrzenie, że właśnie tam mogą mieć swoją bazę – powiedział z powagą w głosie Hugh. – Jeżeli będzie ich stosunkowo niewiele, możecie się ich pozbyć, jeżeli całkiem spora liczba, oddalcie się i wezwijcie nas na miejsce. Zrozumiano? – spytał, szczególnie uważnie patrząc w świecące łobuzerskim blaskiem oczy Nathiela. Wszyscy wiedzieliśmy, że lubił wypełniać misje na własną rękę i mimo reprymend, nigdy nie słuchał się przełożonego. Tym razem na misję wybierałam się razem z nim i jeżeli coś odwinie, nie cofnę się przed powstrzymaniem go.
Pokiwaliśmy zgodnie głowami na znak, że rozumiemy reguły nadanego nam zadania.
– Powodzenia i... – staruszek uśmiechnął się znacząco w stronę chłopaków – uważajcie na Laurę.
– Włos jej z głowy nie spadnie – powiedział Nathiel, uśmiechając się diabelsko w moją stronę.
A jednak wciąż we mnie nie wierzył. Mój drogi przyjacielu, nie każdy łapie wszystko tak szybko jak ty. Byłam osobą, której życie poskąpiło siły, ale nie poskąpiło mózgu, którego tobie brakowało. Jak wiadomo – nie wszystko można mieć, bo los nie jest aż tak łaskawy. Poradzę sobie bez ciebie, możesz być tego pewien.
– Gotowi? – spytał Sorathiel.
Kiwnęłam głową.
– Jak zawsze – stwierdził skromnie Nathiel, przeciągając się leniwie.
Dlaczego każdą misję traktował z tak wielkim luzem? Doskonale rozumiałam, że walczył z demonami od dziecka, rozumiałam również to, że sam był demonem, więc lepiej rozumiał swoją rasę, ale czy można być aż tak pewnym siebie w sytuacji, w której nie wiesz, co cię czeka? Byłam pewna, że nadmierna pewność siebie kiedyś go zgubi.
Żegnając się z łowcami, którzy całym sercem byli ze mną, nareszcie opuściliśmy organizację. Świadomość tego, że nie byłam sama, pomagała mi się wyciszyć. Wiedziałam, że Nathiel będzie miał mnie na oku. Nawet teraz, gdy jeszcze nie groziło nam niebezpieczeństwo, zerkał podejrzliwie w moją stronę, zupełnie jakby chciał wybadać, czy wszystko ze mną w porządku. Może jeszcze podejdź, sprawdź moje tętno, temperaturę i zrób mi badania na cukier?
Sorathiel, który dzierżył mapę, spojrzał na mnie i oznajmił z uśmiechem:
– Amy kazała życzyć ci powodzenia.
Kiwnęłam dziękująco głową, zagłębiając się we własnych myślach.
Odkąd moja przyjaciółka się przebudziła, blondyn przechodził samego siebie. Cały czas się uśmiechał i zaczął być zdecydowanie bardziej emocjonalny, niż był w chwili, gdy go poznałam. Co prawda w dalszym ciągu przyjmował każdą sytuację życiową z nadmiernym spokojem, ale nie wyglądał już jak stary, zgorzkniały dziadek, któremu zabrano dzieciństwo. Teraz zdecydowanie bardziej przypominał nastolatka. Wiedziałam, że to obecność Amy tak na niego wpływała.
Wszyscy pragnęliśmy tego, aby żaden demon więcej jej nie zagroził, dlatego gdy już wypuszczono ją ze szpitala, stale mieliśmy ją na oku. Czasami śmiała się, że zachowujemy się jak jej osobiści ochroniarze i prosiła, abyśmy zbytnio nie przesadzali. Powinniśmy też pamiętać, że była tylko i wyłącznie przynętą, której energia została wyżarta, a skoro już raz miała styczność z demonem, nigdy więcej żaden nie będzie mógł jej tknąć. Poniekąd miała rację, ale nie zmieniało to faktu, że wciąż się o nią martwiliśmy. Nie chciałabym jej znowu stracić.
Oczywiście w kwestii demonów Amy została całkowicie oświecona. Każdą nową informację, którą ją karmiliśmy, zdawała się chłonąć jak czekoladowe babeczki, które kochała ponad życie. Brązowe oczy płonęły ciekawością, gdy mówiliśmy jej o świecie, w który została zbyt gwałtownie wciągnięta. Zawsze miała dużo pytań i spostrzeżeń, szczególnie tych na temat Nathiela. Kiedy byłyśmy pozbawione męskiego towarzystwa, raczyła mnie swoimi uciążliwymi, miłosnymi teoriami.
„Jezu, Laura! Ja wiem dlaczego tak do siebie pasujecie! Ta demoniczna cząstka w was działa jak magnes!”, „Nie dziwię się, że jest taki przystojny, w końcu to demon! Wszystkie demony są takie ładne, prawda?”, „Nie sądzisz, że jednak zachowuje się jak taki demon? Patrzy na ciebie z diabelskim błyskiem w oku, jakby się chciał na ciebie rzucić!”.
Potrząsnęłam głową na myśl o rozmowach z Amy, która starała się mi wmówić, że ja i Nathiel byliśmy w sobie zakochani. Oczywiście zawsze temu zaprzeczałam. Miałam świadomość, że jakaś cząstka mojego demonicznego przyjaciela podążała za mną wzrokiem, wiedziałam, że jest mną odrobinę zainteresowany, ale z mojej strony praktycznie nic się nie zmieniło. Fakt, może rzeczywiście częściej o nim myślałam i częściej wpatrywałam się w jego twarz, ale to tylko kwestia mojego zaintrygowania jego osobą. Nie byłam zakochana i… nie chciałam być.
– Jesteśmy już blisko – stwierdził Sorathiel.
Dopiero po tych ożywczych słowach zorientowałam się, że znajdowałam się daleko w tyle za moimi towarzyszami. Świadomość tego, że byłam niska, drobna i słaba uderzyła mnie niespodziewanie w twarz, tuż przed samą misją. Nie chciałam czuć się tak bezsilna jak teraz. Przecież nawet mali ludzie potrafili zdziałać cuda, prawda? Czasem wystarczy sama silna wola i upór w dążeniu do celu.
Dobiegłam do moich wspólników.
– Boisz się? – spytał Auvrey, spoglądając na mnie z góry.
– Ani trochę – skłamałam.
Nie chciałam dawać mu satysfakcji. Wiedziałam, że tylko czeka na pierwsze moje potknięcie. W jego głowie tkwiły już długie przemowy na temat tego, jak bardzo nie nadaję się na bycie łowcą cienia. Nie pozwolę na to, aby ze mnie kpił. Pokażę mu, że potrafię walczyć.
Powoli zbliżaliśmy się do ruin zamku Mounfort. Już z daleka, na tle nocnego nieba, które oświetlało blade światło księżyca, wydawały się być niezwykle mroczne.
Moje serce opanował nagły strach. Bałam się, że latarka niewiele pomoże. Bardziej bezpieczny w tym momencie wydawał się być rękaw Nathiela.
Nim się obejrzałam, staliśmy przed wejściem do zamku, a ja trzymałam go kurczowo za bluzę. Spojrzał na mnie lekko zdziwiony, zastanawiając się, co takiego wyrabiam. Szybko zabrałam od niego rękę.
– Chodźmy – powiedział blondyn, otwierając stare, skrzypiące, zniszczone i ledwo trzymające się zawiasów potężne wrota.
Weszliśmy do spowitego ciemnością korytarza. Nasze stopy gniotły odłamki cegieł, które jak na złość, przy każdym naszym stąpnięciu, wydawały głośne i nieprzyjemnie zdradliwe dźwięki. Jeżeli były tu demony, musiały się już zorientować, że ktoś wkradł się w progi ich kryjówki.
Idąc za gestem moich towarzyszy, wydobyłam z kieszeni nóż do walki ze złymi potworami. Musiałam być gotowa na wszystko, nawet na to, że cienista pokraka zleci mi na głowę z sufitu.
Lekko przerażona własną wyobraźnią spojrzałam w górę. Na szczęście nic się tam nie znajdowało.
– Rozdzielmy się – oznajmił szeptem Sorathiel.
Serce podeszło mi aż do gardła.
Rozdzielić się? O, nie. Nigdy w życiu nie będę spacerowała po tym zamku sama.
Nathiel niespodziewanie chwycił mnie za dłoń. Jego uścisk był zadziwiająco mocny.
– Pójdę razem z Laurą – odpowiedział cicho. – Góra wydaje się być bardziej rozbudowana. Dasz sobie radę na dole? – spytał, spoglądając znacząco na swojego przyjaciela.
Blondyn bez protestów przystanął na tę propozycję, a ja odetchnęłam z ulgą. Obecność Nathiela była dla mnie pokrzepiająca. Jego dłoń ściskająca moją drobną, chłodną i bladą rękę sprawiała, że czułam się bezpieczniejsza. Miałam ochotę dziękować mu na kolanach za troskę, jaką mnie teraz obdarzył, a trzeba przyznać, że ostatnimi czasy prędzej próbował mi dopiec.
Oboje, bez słowa, ruszyliśmy schodami ku górze. Mocarne, ceglane ściany układające się w nietypowe, choć proste wzory, sprawiały, że czułam się przytłoczona. Nie wiedziałam, czy to moja wyobraźnia, ale coś mi podpowiadało, że demony nie bez powodu mogły wybrać tę kryjówkę. Normalny człowiek nigdy nie zapuściłby się na to wzgórze.
Moje oczy powoli zaczęły ogarniać niezmierzone i niekończące się korytarze. Jedyną rzeczą, która mnie teraz niepokoiła, to nierówno migocząca latarka. Błagałam całą duszą i sercem o to, aby nie skończyła nagle swojego żywota.
– Chodź w prawo – powiedział cicho Nathiel, w tym samym momencie puszczając moją dłoń.
Nagle poczułam się dziwnie osamotniona i zagrożona.
Dlaczego mnie zostawił? Nawet nie wiedział, ile dawał mi jego dotyk.
Moje ręce zaczęły niespokojnie dygotać. Szłam tuż za Nathielem, oglądając się na wszystkie strony. Moje uszy wyłapywały każdy najmniejszy stukot. Te tajemnicze odgłosy znikąd przyprawiały mnie o nerwicę. Jeżeli łowcy na co dzień wypełniali takie misje, musiałam im pogratulować wytrzymałości. Z pewnością jeśli kiedykolwiek przyzwyczaję się do takich warunków, to z pewnością będę już psychicznym wrakiem człowieka.
– Tutaj – mruknął czarnowłosy, przywołując mnie do siebie dłonią.
Gdy ja męczyłam się z latarką, on zdążył wejść do jakiegoś pomieszczenia. Przerażona brakiem jego obecności, przyspieszyłam kroku i wpadłam do wyniszczonego pokoju, gdzie dziury w podłodze były tu w gęstości dziur w najlepszym, szwajcarskim serze. Gdy dostrzegłam przy oknie Nathiela, zrobiło mi się słabo. Jak on przeszedł przez te deski? Moje serce na ten widok mało nie dostało palpitacji.
Latarka wyczuła dobry moment i postanowiła zgasnąć. Oświetlał nas teraz tylko blady blask księżyca, który wpadał tutaj przez szerokie okno.
– Całkiem tu uroczo – zaśmiał się chłopak, opierając się dłońmi o parapet i spoglądając w dół.
– Chyba sobie żartujesz – mruknęłam, łapiąc się ściany i posuwając powoli w jego stronę. Moje zaniepokojone spojrzenie wpatrzone było w kruche deski pod nogami.
Jeśli wyjdę z tego cało, będę dziękować siłom niebieskim za zbawienie.
– Nie bój się – powiedział uspokajającym głosem Auvrey. Uśmiechnął się do mnie pokrzepiająco i wystawił w moją stronę dłoń. Już naprawdę niewiele mnie od niego dzieliło. Jego troska wprawiła moje serce w zakłopotanie. Nie wiedziałam, czy wolę go w wersji irytująco-ironicznej, czy tej całkowicie łagodnej i troskliwej. Ta druga odrobinę mnie niepokoiła.
Gdy byłam już blisko, wyciągnęłam do niego dłoń. Od razu za nią złapał i mocno ścisnął. W duchu odetchnęłam z ulgą. Kiedy jednak postawiłam krok w przód, stało się coś nieoczekiwanego – deska pode mną się załamała. Wydałam z siebie krótki i stłumiony okrzyk. Na szczęście mój wybawiciel w porę mnie uchwycił i przyciągnął mocno do siebie. Może nawet zbyt mocno.
Moje serce biło ze strachu jak oszalałe. Żeby rozładować emocje, ukryłam głowę w piersi Nathiela.
Wzięłam kilka głębokich oddechów.
Musiałam się uspokoić. Ostatecznie to tylko głupia deska, prawda? Dobrze, mogła mnie zabić, ale wciąż żyłam, prawda?
Dłoń Auvreya niespodziewanie pogładziła mnie po włosach.  
Spojrzałam bezradnie w jego oczy. Myślami błagałam go o to, aby przestał. On jednak zdawał się nie zwracać uwagi na moją mimikę. Wiem, rozczytywanie emocji z twarzy nie było jego najmocniejszą stroną. Dla niego liczyło się wyłącznie to, co on myślał i czuł, a nie to, co czuł ktoś inny.
W świetle księżyca jego oczy wyglądały naprawdę magicznie. Miały w sobie jakąś dozę tajemniczości. To przypomniało mi o naszym pierwszym, dosyć nietypowym spotkaniu. Nikt mnie tak nigdy nie wkurzył jak on tamtej nocy. Miałam go wtedy za pyskatego, roztargnionego i nerwowego chłopaka. Uznałam go wtedy za jakiegoś psychopatę. Cóż, ostatecznie niewiele się pomyliłam. Czasami Nathiel naprawdę przypominał mi wariata.
Wiedziałam, że niepotrzebnie się uśmiechnęłam, był to jednak niespodziewany i podświadomie wykonany gest. Zielonooki od razu go zauważył. Wpatrywał się we mnie jakby został zahipnotyzowany, a ja... robiłam przecież to samo. Nie mogłam oderwać od niego oczu. Było w jego twarzy coś, co mnie do niego przyciągało. Przez to dziwne, nienazwane uczucie poczułam się zaniepokojona.
Nathiel niespodziewanie uniósł dłoń i dotknął mojego policzka, jakby nie wierzył, że to właśnie ja tu stałam i to na dodatek w jego mocnym uścisku. Podobnie jak ja dał się pochłonąć tej magicznej chwili. Moje serce nie chciało zwolnić. Biło coraz szybciej i szybciej jak pędzące po betonie stado dzikich koni. Stałam w miejscu zahipnotyzowana, tonąc gdzieś w głębi szmaragdowych oczu. Nathiel spokojnie mógł mnie trzymać w swych objęciach i nie wypuszczać już do końca świata.
Ten fakt zaczął narastać w moim sercu przerażeniem. Odnosiłam wrażenie, że działo się coś, co nie powinno się w ogóle dziać.
Ciepłe dłonie wtopiły się w moje włosy. Wiedziałam, że już nie ucieknę. To zaszło zdecydowanie za daleko. Mogłam jedynie stać i wpatrywać się w jego twarz, wyczekując chwili niespodziewanej zagłady. Taka sytuacja miała miejsce już kilka razy, jednak nigdy nasz pocałunek nie doszedł do skutku. Modliłam się w duchu, aby i tym razem coś nam przeszkodziło.
Nathiel był coraz bliżej moich ust. Gdzie moje zbawienie? A może wcale nie chciałam uciekać od tej sytuacji? Może gdzieś w głębi pragnęłam takiego obrotu spraw? Ciekawość była przecież domeną mojej duszy.
Czułam na sobie jego ciepły oddech. Wiedziałam, że jeszcze moment i stanie się coś, co może ostro zamieszać w mojej głowie. Nie miałam już jednak drogi ucieczki, a pomoc nie nadchodziła z żadnej ze stron. Było już za późno.
Usta Nathiela dotknęły moich warg. Wewnętrzne ja krzyczało z bezradności, nie wiedząc, co począć. Czułam, że tonę w morzu, w którym nie chciałam nigdy pływać, a jakaś niezbadana część mojej osoby opuściła gwałtownie tamę skrzętnie budowaną przez lata.
Gdy ja stałam w miejscu jak sztywny kołek, Nathiel zachęcony moim brakiem reakcji, zagłębił się w tym pocałunku. Chciałam ratować sytuację. Szok, który w sobie miałam, pozwolił ostatecznie rozbudzić moje kończyny. Panika potrafiła zdziałać cuda. 
Gwałtownie oddaliłam się od Nathiela i spojrzałam na niego przerażonymi oczami. Powolnymi krokami zaczęłam się od niego oddalać, tym razem nie przejmując się już dziurawym podłożem. Zielonooki wystawił w moją stronę dłoń. Najwyraźniej sam był zdziwiony tym, co zrobił. Powoli otwierał usta, żeby wydusić z siebie jakieś słowa, ale nie dałam mu dojść do słowa. Odwróciłam się od niego i popędziłam w stronę wyjścia. Za sobą usłyszałam tylko głośno wypowiedziane imię:
– Laura!
Z moich ust wydobył się bezradny jęk.
Dlaczego na to pozwoliłam? Przecież nie chciałam, żeby mnie pocałował! W tej chwili przeklinałam w duchu swoją głupią ciekawość. Zawsze zastanawiałam się, jak to jest się z kimś pocałować, ale dlaczego musiał to być Nathiel? Przecież nic do niego nie czułam, prawda? PRAWDA?
Pytanie odbiło się głuchym echem od ścian mojego umysłu. Dlaczego brzmiało to dla mnie tak wątpliwie? Jakaś część mojej duszy śmiała się ze mnie, próbując przebić niebezpieczną myśl przez ścianę rozumu. „Intryguje cię! Poruszył twoje serce! Nie uwolnisz się już! Będzie coraz gorzej!”. Te myśli wprawiły mnie w jeszcze większe zakłopotanie.
To nie tak, że gniewałam się na Nathiela. Nie miałam mu za złe tego, co zrobił, w końcu gdybym chciała, powstrzymałabym go. Ja jednak stałam i wpatrywałam się w jego szmaragdowe oczy, nie mogąc się od niego oderwać. Czułam się jakby jakaś demoniczna część jego duszy mnie zniewoliła. Miał nade mną tymczasową władzę. To ja dałam mu powód do tego pocałunku. Pierwsza na niego spojrzałam, nieświadomie się uśmiechnęłam i wbiłam spojrzenie w jego oczy. Uznał to za sygnał. Zdradliwy sygnał.
Dlaczego uciekłam? Odpowiedź była prosta: byłam zszokowana tym, co się stało i nie widziałam innej opcji jak ucieczka. Nie mogłabym mu teraz spojrzeć w twarz, bo co bym mu wtedy powiedziała? „No, nawet było fajnie, ale wiesz? Nie kocham cię, po prostu ciekawość wygrała. W ogóle masz w tych oczach coś takiego, co sprawiło, że znieruchomiałam”? Wiedziałam, że ten moment w końcu nadejdzie, wiedziałam, że mogę utonąć w niezmierzonym, szmaragdowym oceanie i ku swojemu całkowitemu niezaskoczeniu – zrobiłam to. Utopiłam się, umarłam i powstałam na nowo z nieznanym dotąd, wątpliwie pojawiającym się we mnie uczuciem. Błagałam moje rozszalałe serce o spokój, błagałam umysł o równowagę myśli, a nogi o spowolnienie kroku – to jednak nic nie dawało. Czułam się zagubiona.
Nim się obejrzałam, przeniosłam się na drugie piętro. Początkowo nie przejmowałam się nawet piekielnymi ciemnościami, które objęły mnie swoimi ramionami. Byłam tak zmieszana i zdezorientowana, że nic poza moimi własnymi chaotycznymi myślami zupełnie mnie nie interesowało. Najchętniej zakopałabym się pod ziemię i przez następne lata starała rozszyfrować własne uczucia. Przy okazji może zaczęłabym być bardziej zdecydowana.
Gdy mój szaleńczy chód zatrzymał mnie na środku ciemnego korytarza, zostałam całkowicie wytrącona ze swoich chaotycznych rozważań. Drzwi naprzeciw mnie zaskrzypiały złowieszczo, a ja stanęłam sztywno przerażona i zarazem zdumiona. W tym momencie bardziej niż kiedykolwiek wcześniej pragnęłam przy sobie czyjejś obecności i to nie tej demonicznej.
Mój paraliż ustąpił, gdy dojrzałam tajemniczy, kobiecy cień w drzwiach. Przestraszyłam się i umknęłam do pomieszczenia, które było najbliżej mnie. Kryjąc się przy ścianie słyszałam odgłos cichych kroków zbliżających się w moją stronę. Na szczęście ich właścicielka ominęła pokój, w którym się znajdowałam.
Odetchnęłam z ulgą.
Chociaż raz udało mi się ocalić własne życie. Nie zamierzałam się stąd tymczasowo ruszać. Miałam zamiar poczekać na którego z chłopaków – być może ich pojawienie się tutaj doprowadzi mnie do zawału, ale przynajmniej będzie mnie miał kto uratować.
Rozglądnęłam się po pomieszczeniu. Prawie niczym nie różniło się od pozostałych zniszczonych pokoi. Na szczęście w przeciwieństwie do miejsca, w którym byłam wraz z Nathielem, tu podłoga się nie sypała, a była całkiem stabilna. Ktoś musiał tu kiedyś mieszkać, o czym świadczył zniszczony, mocarny komin wbudowany w ścianę, i postrzępiony fotel stojący w rogu. Może to tylko moja fantazja, ale cały czas miałam wrażenie, że ktoś tam siedzi, tyłem do mnie.
Zaśmiałam się w myślach. Moja wyobraźnia naprawdę płatała mi figle. Aby zapewnić swoje niespokojne serce o tym, że nikt tam nie siedział, podeszłam bliżej. Niestety, głowa którą tam widziałam, coraz bardziej przypominała ludzką. Stanęłam w połowie drogi do tajemniczej zmory, całkowicie sparaliżowana strachem, gdy z nagła usłyszałam męski, nieznany mi głos:
– Witaj w moich skromnych progach.
Gdy zaczęłam się cofać, drzwi zamknęły się za mną z głośnym trzaskiem.
Wtedy już wiedziałam, że groziło mi niebezpieczeństwo.