sobota, 14 lutego 2015

Rozdział 53 - "Feniks, który powstaje z popiołów"

Powitajmy w dzisiejszym rozdziale Calanthe. Lubię ją, nieważne jak wielką mendą by była >D. Rozdział w sumie w pierwszej połowie trochu mdły, dopiero potem się rozkręca. Ogólnie mam wrażenie, że nie wyszedł tak, jakbym chciała, no ale trudno!

POPRAWIONE [08.10.2018]
***
Chłodne, niebieskie oczy spoglądały na mnie z ukosa, nie zwiastując niczego dobrego. Wiedziałam, że nasza zaskakująca obecność nie sprawiła mojej matce nadmiernej radości. Była wściekła. Jej nóż skrobał krtań Nathiela, który najwyraźniej był zaskoczony takim obrotem sytuacji. Nie sądziłam, że ktokolwiek był w stanie przekraść się bezszelestnie obok nas i zniewolić mojego towarzysza. Czy teoria na temat tego, że Calanthe była lepszym łowcą niż Nathiel okazała się być prawdziwa?
Złość w błękitnych oczach nieco zelżała. Nie było to jednak spowodowane przyzwyczajeniem do naszego widoku albo powolnego weryfikowania, czy jesteśmy wrogami, czy sprzymierzeńcami. Widziałam na twarzy kobiety ból i zmęczenie. Samo stanie musiało jej sprawiać w tym momencie trudności, a jednak nawet się nie zachwiała. Chciałabym mieć tyle samozaparcia, ile Calanthe, ale najwyraźniej los wolał nadać mi inne cechy, typowe dla tchórzów.
– Tym mi chcesz zrobić krzywdę? – spytał nagle rozbawiony Auvrey. Najwyraźniej zdołał się otrząsnąć ze zdziwienia, że dopadła go ranna kobieta.
Calanthe cicho prychnęła, przyciskając nóż do jego krtani jeszcze mocniej.
– Owszem – stwierdziła ochryple. – Demony nie są mile widziane w progu mojego domu.
– Jeżeli taka mała i śmieszna kobieta zrobi mi krzywdę, to ja jestem święty – zaśmiał się Nathiel.
Rzeczywiście. Calanthe stojąca za plecami mojego demonicznego towarzysza wyglądała na bezradną. Sięgała Nathielowi ledwie do ramienia. Musiałam jej jednak pogratulować odwagi i samozaparcia.
Kiedy chciałam otworzyć usta, nagle stało się coś, czego wraz z moim przyjacielem się nie spodziewaliśmy. Była łowczyni Nox bez trudu powaliła na podłogę Auvreya i wykręcając mu ręce do tyłu, przygniotła go kolanem do podłoża. Zabrakło mi słów. Mojemu demonicznemu kumplowi najwyraźniej też.
Calanthe zdmuchnęła kosmyk blond włosów opadający na jej twarz.
Cóż, jak na ranną osobę radziła sobie znakomicie. Wcale nie dziwiło mnie to, że Aiden wciąż jej nie zabił.
– Po pierwsze: demony ze mną nie dyskutują, po drugie: gdybym nie wiedziała, że od dziecka jesteś jednym z łowców cienia, już dawno byłbyś martwy – powiedziała twardym głosem, jeszcze mocniej wbijając kolano w plecy zielonookiego, który syknął z bólu. – Co tu do cholery robicie? – Tym razem swoje nienawistne spojrzenie skierowała w moją stronę.
To był pierwszy raz, kiedy miałam możliwość spojrzeć prosto w jej twarz. Zabrakło mi powietrza w płucach. Sądziłam, że członkowie organizacji Nox zdrowo przesadzają, sądząc, że jestem jej dokładną kopią, teraz jednak widziałam, że wcale się nie mylili. Jej twarz, choć odrobinę starsza i bardziej zmęczona, była moim dokładnym odbiciem. Różnił nas tylko kolor oczu, który oczywiście ja odziedziczyłam po ojcu, i figura – w przeciwieństwie do mnie nie wyglądała na tak przerażająco chudą i kościstą, mogłam jej pozazdrościć kobiecych kształtów.
Nathiel przeklął głośno, próbując zrzucić z siebie Calanthe. Był wściekły i wcale mnie to nie dziwiło. Pokonała go w końcu kobieta, która była od niego starsza, niższa i na dodatek pełniła rolę łowcy. Miałam nadzieję, że przynajmniej wobec tej sytuacji jego pewność siebie trochę podupadnie.
– Daruj sobie – mruknęła pobłażliwie oprawczyni demona. – Dopóki nie odpowiecie na moje pytanie, będziesz wciągał kurz nosem.
– Ty… – zaczął zdenerwowany Auvrey.
Calanthe przygniotła jego głowę do podłogi, próbując go uciszyć. Cichy chrzęst zgniatanych kości nosowych spowodował, że na mojej skórze pojawiły się dreszcze. Ona była naprawdę brutalna. Czy aż tak nienawidziła demonów, że wyżywała się nawet na tych niewinnych, które niczego złego ludzkości nie zrobiły?
– Milcz – syknęła złowieszczo, a potem zwróciła się do mnie. – Ty mów.
Przez chwilę tkwiłam w miejscu z lekko rozwartymi ustami, nie wiedząc, co powiedzieć. Byłam zszokowana. Zszokowana tym, że po raz pierwszy miałam możliwość zobaczenia mojej biologicznej matki w całej okazałości. Zszokowana tym, że to właśnie ona pokonała Nathiela i jako jedyna ze znanych mi osób postawiła go do pionu (czy może raczej poziomu, zważając na jego obecną pozycję), gniotąc brutalnie butem jego dumę i pewność siebie. Zszokowana tym, że wyglądała jak ja. Zszokowana tym, że mimo bólu malującego się na jej twarzy oraz rumieńców, które prawdopodobnie były wywołane gorączką, wciąż potrafiła pokonać jednego z najlepszego łowców organizacji Nox. Byłam pod wrażeniem. Przez chwilę żałowałam, że nie byłam taka jak ona. Potem przypomniałam sobie, że przecież mnie zostawiła, co nie czyniło z niej idealnej osoby bez żadnej skazy.  
Widząc zniecierpliwioną minę mojej biologicznej matki, wzięłam głęboki wdech i odpowiedziałam szczerze na pytanie:
– Chciałam się z tobą zobaczyć.
Chłodne, niebieskie oczy długo lustrowały moją twarz, stroniąc od jakichkolwiek uczuć. W końcu jednak odpuściły, podobnie jak ich właścicielka.
Calanthe westchnęła głośno i podniosła się z trudem z podłogi, tym samym uwalniając Nathiela. Przeszła tuż obok mnie, prawie trącając moje ramię. Wyglądała jakby nagle straciła zainteresowanie moją osobą. Potraktowała mnie jak ducha.
Oglądnęłam się za nią. Chwyciła właśnie za paczkę papierosów leżącą na szafce w salonie. Auvrey zdążył się podnieść z podłogi. Otrzepał z oburzeniem swoją zakurzoną koszulę, spoglądając morderczo w stronę mojej matki. Wyglądał tak, jakby miał się za chwilę na nią rzucić z nożem. Był piekielnie zły i to tylko dlatego, że został pokonany.
– Gdyby to nie była twoja matka, już by nie żyła – burknął wściekle, stając obok mnie i zakładając ręce na piersi niczym obrażona dziewczynka.
Nóż rzucony przez Calanthe przeleciał tuż obok jego ucha i wbił się z głuchym trzaskiem w ścianę. W ostatniej chwili chwyciłam zdenerwowanego Nathiela za kaptur koszuli i pociągnęłam go w tył. Nie chciałam, by zrobił coś głupiego. Moja matka zwyczajnie go prowokowała.
Spojrzałam bezradnie w jej stronę. Właśnie oparła się z niewymuszoną gracją o szafkę i zapaliła fajkę, nie przejmując się zaistniałą sytuacją. Osobiście nie znosiłam zapachu dymu z papierosów, to dlatego wykrzywiłam usta w grymasie.
– Wnioskuję, że list nie był dla ciebie wystarczającą odpowiedzią na dręczące cię pytania – zaczęła spokojnym głosem.
Kiwnęłam głową.
– Usiądź – stwierdziła.
– A ja? – prychnął Nathiel.
– Za drzwi, przeklęty demonie – warknęła w jego stronę, wskazując palcem w ich kierunku.
             – On jest przecież ze mną – powiedziałam szybko. – Pomógł mi tu dotrzeć.
– Wiem – odpowiedziała krótko Calanthe. – Wiem o was wszystko, co powinnam wiedzieć
Zielonooki prychnął głośno, ukazując oburzenie tym stwierdzeniem. W końcu jak ktoś taki mógł o nim cokolwiek wiedzieć?
– Wszystko? – zapytał kpiąco.
– Tak, wszystko.
Czułam, że między tą dwójką powstał nieodwracalny konflikt. Wyobraźnia podsunęła mi absurdalny obraz, który wywołał na mojej skórze dreszcze. Stojący przed ołtarzem Nathiel i Calanthe, która podbiega do niego z nożem, krzycząc, że nie pozwala na mój ślub z demonem.
Uśmiechnęłam się do siebie krzywo. Na szczęście nie zamierzałam wychodzić za mąż za Nathiela, a Calanthe nie była troskliwą matką, która będzie starała się mnie obronić przed taką decyzją. To tylko fantazja, która nigdy się nie spełni.
– W takim razie słucham – odpowiedział chłopak, opierając się o pobliską sofę i wbijając swoje bezczelne spojrzenie w Calanthe. Przybrał właśnie dobrze mi znaną nonszalancką pozę, która miała udowodnić wszystkim wkoło, że zupełnie nic go nie interesuje.  
Kobieta strzepała z papierosa popiół wprost do popielniczki i posłała w jego stronę kpiący, choć wciąż spokojny uśmiech. Zastanawiałam się, czy kiedykolwiek uległa silnym emocjom. Dotąd nie obdarzyła nas nawet odrobiną ciepłych uczuć. Była zimna jak lód.
– Nathiel Auvrey, osiemnaście lat. Cienisty demon, który w wieku pięciu lat trafił do organizacji Nox z powodu śmierci swojej rodziny. Swoją drogą, jesteś bardzo podobny do swojego ojczulka – mówiąc to, zaciągnęła się dymem z papierosa. Najwyraźniej to był kolejny cios, który miał go skusić do wszczęcia bójki. Nie zamierzałam jednak pozwolić na żadne starcie.
Gdy Auvrey chciał otworzyć buzię, by zaprzeczyć z oburzeniem temu faktowi, Calanthe kontynuowała swoją opowieść:
– Najczęściej wypełniasz misje z Sorathielem Blythem, synem Elisabeth i Arthura.
Wcale nie zdziwiło mnie to, że o nich wspominała. W liście wyraźnie podkreśliła, że matka Sorathiela była jej przyjaciółką. Dopiero teraz zdałam sobie jednak sprawę z tego, że musiała przecież znać jej syna. Urodził się w lutym, czyli w miesiącu, kiedy nie była jeszcze ze mną w ciąży. Wtedy wciąż przebywała w organizacji. Możliwe, że trzymała go nawet na rękach.
– Bezmyślny, lubiący ryzyko łowca cienia, który nigdy nie słucha się rad Hugh. Między innymi to za twoją sprawą Laura znalazła się w organizacji. Swoją drogą – Calanthe mówiąc to, spojrzała na mnie – w żaden sposób nie nadajesz się na łowcę.
To, że była do bólu szczera objawiło się już w liście, teraz nie miałam wątpliwości, że była taka również przy spotkaniach twarzą w twarz. Prawdę powiedziawszy, widziałam pomiędzy nią a Nathielem pewne podobieństwo. Obydwoje byli tak samo pewni siebie. Nie potrafili również trzymać języka za zębami – mówili to, co akurat mieli na myśli. Może to on powinien być jej synem, a nie ja córką?
– Z tym się akurat zgodzę – poparł ją zielonooki, za chwilę powracając do swojego buntowniczego zachowania – ale nie zgodzę się z tym, że jestem bezmyślny.
– Jesteś bezmyślny i na dodatek ślinisz się do mojej córki – przyznała kobieta, nie patrząc w jego twarz. Właśnie gasiła papierosa.
Po raz kolejny tego dnia musiałam chwycić mojego demonicznego towarzysza za kaptur i pociągnąć go w tył, aby się na nią nie rzucił. Słowo daję, gdyby ich pierwsze spotkanie odbyło się bez mojej obecności, zapewne zniszczyliby pół tego nieszczęsnego miasta.
– Nie wystarczyło temu zaprzeczyć? – spytałam szeptem, pochylając się ku mojemu przyjacielowi.
– Nie będę zaprzeczać prawdzie – burknął niezadowolony w odpowiedzi.
W tym momencie przyznał się do tego, że jest bezmyślny, czy do tego, że się do mnie ślini? Chyba wolałam, aby to pierwsza opcja była prawdziwa…
Chłopak nagle się wyprostował i spojrzał wyzywająco w stronę Calanthe. Najwyraźniej postanowił, że obierze nową drogę na tej wojennej ścieżce.
– Ja też trochę o tobie wiem – przyznał głosem przepełnionym sarkazmem. Nie czekając na odpowiedź, zaczął swoją opowieść: – Calanthe Clerinell, trzydzieści trzy lata. No, trzeba przyznać, że wyglądasz już trochę jak staruszka, no wiesz, zmarszczki tu i ówdzie – zaszczebiotał ironicznym głosem. Widziałam, że na czole kobiety pojawiła się zmarszczka niezadowolenia. Czyżby uderzył w czuły, kobiecy punkt?
To, co powiedział Nathiel nie było prawdą. Nigdy bym nie powiedziała, że Calanthe skończyła trzydzieści lat. Może to śmieszne stwierdzenie, ale jak dla mnie bliżej jej było do nastolatki niż do dorosłej osoby. Być może to kwestia delikatnych rysów twarzy. Mi również odejmowano lat.
– Dołączyła do organizacji w wieku piętnastu lat, a swoją przygodę z łowcami zakończyła niepełne dwa lata później, gdy zaszła w ciążę z demonem. Stchórzyła i zostawiła swoją nowonarodzoną córkę na pastwę losu w szpitalu, przez co ta wylądowała u obcej rodziny, w której ojciec się nad nią znęcał. Ach, no tak, zapomniałem. Przez to, że jej córka nie wiedziała, kim jest i jak na sobą zapanować, stała się obiektem nękania przez dzieciaki ze szkoły. Coś mi podpowiada, że ta kobieta uczyniła z jej życia prawdziwe piekło. Ale dlaczego miała się tym przejmować, skoro liczyło się dla niej tylko własne szczęście, prawda? – Auvrey przekręcił głowę w bok i posłał mojej rodzicielce uroczy uśmiech.
Spojrzałam na Nathiela z nieprzeniknioną miną. Chciał w tym momencie dopiec Calanthe czy starał się mnie obronić? W jakiś sposób poczułam się źle, w końcu opowiadał na głos moją własną historię, która wcale nie była tak piekielna. Przecież zawsze była ze mną Joanne – i to najpiękniejsze, co mogło mi się w moim krótkim życiu przydarzyć.
– Widzę, że doskonale znasz moją historię – odpowiedziała wcale niezrażona jego wypowiedzią kobieta. Na jej twarzy pojawił się drobny, kpiący uśmieszek.
– Tak jak ty moją – dodał Nathiel, przeszywając ją spojrzeniem chłodnych oczu.
Spoglądałam to na moją matkę, to na mojego przyjaciela. Patrzyli się na siebie jak odwieczni wrogowie, którzy tylko czekają, aż będą mogli doprowadzić swoją wspólną historię do ostatniego wątku fabuły. Ani trochę nie podobała mi się ta sytuacja. Przecież oboje działali przeciwko demonom. Łączył ich wspólny cel. Dlaczego zachowywali się tak, jakby stali po przeciwnych stronach barykady?
Miałam tego dosyć. Czas najwyższy przerwać tę słowną batalię, w końcu nie po to tu przyszliśmy.
Gdy chciałam otworzyć usta, aby ich uspokoić, moja matka zakaszlała głośno, przykładając dłoń do ust. Miałam wrażenie, że gdyby nie opierała się teraz o szafkę, upadłaby na podłogę. Kiedy odsłoniła usta, dusząc w sobie atak kaszlu, dostrzegłam, że po jej palcach spływa krew. Starała się ją nieudolnie ukryć. Z pewnością nie była to osoba, która lubiła pokazywać swoją słabość.
– Nie mam zbyt wielu czasu – stwierdziła ochrypłym, zmęczonym głosem. – Usiądźcie wreszcie, bo rozmowa na stojąco nie jest niczym przyjemnym.
Spojrzałam ukradkowo na złowrogo wyglądającą twarz Nathiela. Wiedziałam, że dobrowolnie się nie ruszy, dlatego pociągnęłam go za rękaw koszuli i podeszłam wraz z nim do sofy. Chwilę później cała nasza trójka siedziała już spokojnie przy małym, kawowym stoliku. My na sofie, moja matka naprzeciw nas w fotelu.
Calanthe znów wyjęła z paczki papierosa i włożyła go do ust.
Dlaczego odnosiłam wrażenie, że nawet gdyby miała dostać raka z powodu maniakalnego palenia, wcale by tego żałowała? Nie wyglądała mi na osobę, która przejmowałaby się takim szczegółem. Jej przeznaczeniem było raczej umrzeć na polu walki niż od czegoś tak przyziemnego jak papierosy.
– Kto cię otruł? – spytał nagle Nathiel, zaskakując mnie tym pytaniem.
Calanthe uśmiechnęła się pod nosem i zapaliła swojego trującego przyjaciela. Nie odpowiadała do momentu, kiedy nie wydmuchała z ust potężnego kłębu dymu.
– Mimo bezmyślności jesteś dosyć spostrzegawczy – przyznała, choć w jej głosie brakowało nutki podziwu, której mogłabym się spodziewać. – Myślę, że nie muszę odpowiadać na to pytanie.
Zarówno ja, jak i Nathiel zdawaliśmy sobie sprawę z tego, kto ją zaatakował. Nie potrzebowaliśmy do tego dedukcji na wysokim poziomie.
– To coś niebezpiecznego? – spytałam szybko, spoglądając podejrzliwie w jej twarz.
Calanthe uśmiechnęła się pod nosem.
– Czy niebezpieczna może być trucizna, po której zwyczajny człowiek powinien umrzeć w przeciągu czterech godzin? – spytała cierpliwie. – Jest niebezpieczna. Jeżeli nie zdobędę algei leczniczej rosnącej tylko i wyłącznie w Reverentii i nie sporządzę z niej odtrutki, zginę w ciągu tygodnia, bo nie starczy mi drugoplanowych antidotum – mówiąc to, skinęła głową na szafkę pełną pustych fiolek i strzykawek.
Byłam w szoku i wcale nie z tego powodu, że moja matka mogła umrzeć w ciągu tygodnia. Zaskoczyła mnie lekkość, z jaką to mówiła. Zupełnie jakby spodziewała się, że w końcu będzie musiała pożegnać się z tym światem. Czy była już na takim etapie życia, gdy przestały interesować ją własne losy? Gdy stwierdziła, że zrobiła już wystarczająco dużo i może spokojnie odejść? Jej nastawienie zaczynało mnie przerażać.
– Chyba cię to nie rusza – stwierdził Nathiel, zgodnie z moimi myślami. Miał magiczną moc, która pozwalała mu na wyrażanie tego, co ja sama trzymałam głęboko w swoim umyśle. Czasami byłam mu za to wdzięczna.
– Prędzej czy później zginę i na pewno powodem mojej śmierci nie będzie starość – powiedziała niewzruszona Calanthe. – Mam tylko jeden cel w życiu, który wypełnię, nim umrę.
– Doprowadzić do upadku Departamentu Kontroli Demonów – szepnęłam.
Kobieta uśmiechnęła się pod nosem, kiwając znacząco głową. Peta położyła w popielniczce, a z paczki leżącej na stole wyjęła kolejnego zabójcę płuc. Zastanawiało mnie, kiedy zaczęła palić. Czy przypadkiem nie było to wtedy, gdy zaszła ze mną w ciążę? A może to jej sposób na wyzbycie się stresu, który przyjęła po odejściu z organizacji? Raczej żaden członek Nox nie zapamiętał jej jako nastoletniej, nałogowej palaczki.
– Dlaczego tak za tobą podążają? To chyba nie ze względu na Aidena – powiedziałam cicho i niepewnie. Bałam się nazwać tego demona ojcem. Był dla mnie zupełnie obcy, tak jak matka, która przede mną siedziała. Z pewnością nie byliśmy szczęśliwą rodziną.
– Cóż – zaczęła w zamyśleniu. Przez chwilę wgapiała się w morze dymu, które sama powołała do życia. Widocznie nad czymś się zastanawiała. – Można powiedzieć, że w młodości przysłużyłam się śmierci kilku członków departamentu, a także doprowadziłam do gwałtownego wzrostu członków organizacji Nox. Oprócz tego byłam w zbyt bliskich relacjach z samym Aidenem, synem głównego założyciela departamentu. Tak przynajmniej było te kilkanaście lat temu. Dziś zwyczajnie im przeszkadzam i chcą się na mnie zemścić za lata męki.
Spojrzałam ukradkowo na Nathiela, który właśnie starał się ukryć podziw malujący się na jego twarzy. Wiedziałam, że jest pod wrażeniem. W końcu nie na co dzień spotykał łowców, którzy byli w stanie niszczyć członków departamentu. Zapewne zastanawiał się teraz, skąd w niej taka siła i upór?
– Kto cię tego wszystkiego nauczył? – spytał podejrzliwie.
– Życie – odpowiedziała Calanthe z pobłażliwym uśmiechem. – I Aiden.
Aiden? Coraz mniej zaczynałam rozumieć zachowanie mojego ojca. Z listu wynikało, że w młodości nie opowiadał się po żadnej ze stron, a swoje życie traktował jak dobrą rozrywkę. Z wypowiedzi Calanthe można było wywnioskować, że jednak robił coś wbrew swojej rasie, bo nauczał wroga departamentu, którym zarządzał jego ojciec. Przez chwilę byłam skłonna uwierzyć w to, że niegdyś był dobry, ale… w takim razie co się z nim stało? Przecież teraz stał na czele Departamentu Kontroli Demonów i bezwzględnie niszczył ludzi. Gdzie i kiedy nastąpił zwrot akcji? 
– Dlaczego jest teraz po złej stronie? – spytałam cicho.
– Sama chciałabym to wiedzieć – westchnęła Calanthe. – Zawsze powtarzał, że nie chce mieszać się w sprawy departamentu. Jego ojciec dał mu wolną rękę, choć z czasem zaczął zauważać, że za często przebywa w świecie ludzi. Pewnego dnia po prostu zniknął i wrócił jako demon przepełniony nienawiścią.
Starałam się dostrzec w jej zachowaniu coś, co mogłabym nazwać uczuciami. Ona jednak nie pokazywała emocji – najwyraźniej skryła je za fasadą zbudowaną z lodu. Czy życie tak bardzo potrafiło zmienić człowieka, by z przepełnionej radością do życia osoby zrobić samotnika nienawidzącego całego świata? Co tak naprawdę przeżyła moja matka?
– To ciebie departament zwał feniksem? – spytał Nathiel, marszcząc czoło.
Po raz pierwszy na twarzy Calanthe pojawił się uśmiech, który nie był przepełniony kpiną. Wręcz przeciwnie – miał w sobie nutkę nieskrywanej radości i dumy.
– Tak – przyznała.
– Dlaczego?
– „Jesteś jak feniks, który powstaje z popiołów. Gdy wszyscy myślą, że upadłaś na samo dno, odradzasz się ze zdwojoną siłą” – zacytowała czyjeś słowa. – Było to też związane z poziomem mojej energii potencjalnej. Wiele demonów twierdziło, że mój stopień wyrazistości cienia był tak duży, że płonął żywym ogniem, przypominającym wielkie skrzydła ptaka.
Nathiel spojrzał w stronę cienia Calanthe i zmarszczył czoło. Jego mina świadczyła o zawiedzeniu. Mimo tego, że był demonem, nie widział nigdzie żywego ognia. A może wcale go nie było? Sam kiedyś wspominał, że stopień wyrazistości cienia jest zależny od wnętrza człowieka. Najczęściej to optymiści pełni energii i otwartości na świat posiadali wysoką energię potencjalną. Calanthe przez lata z pewnością się zmieniła.
Spojrzałam ukradkiem w jej twarz. Wyglądała na coraz bardziej zmęczoną. Na jej skroni zaczęły pojawiać się kropelki potu. Powoli zbliżała się do limitu swoich sił. Wciąż próbowała ukryć zmęczenie, ale już nie potrafiła. Trucizna, którą zaaplikował jej Aiden, zostawiła w jej ciele trwały ślad.
Cóż, nie mieliśmy czasu na pogawędki. Czas uciekał.
– Nathiel – zaczęłam szeptem. – Poczekasz na mnie za drzwiami?
Zielonooki długo przyglądał się mojej twarzy, jakby upewniał się, że chcę zostać sama z moją matką. Wiedziałam, że czuje się zawiedziony. Nie musiałam nawet na niego spoglądać, by mieć tego świadomość. Już po chwili westchnął ciężko i podniósł się z sofy. Zdziwiło mnie to, że nie narzekał, a po prostu wypełnił moje żądanie.
– Niech będzie – mruknął niepocieszony. Posyłając mi obojętne spojrzenie, ruszył w stronę drzwi. W domu zostałam tylko ja i Calanthe.
Moje serce zatłukło się w piersi niespokojnie. Nathiel mimo wszystko dodawał mi pewności siebie. Potęga osoby siedzącej przede mną zaczynała mnie powoli przytłaczać. W żadnym stopniu nie byłam taka jak ona. Departament nie uznawał mnie za wroga – chcieli się mnie pozbyć tylko ze względu na to, że byłam półdemonem. Nie potrafiłam obronić siebie przed Gabrielle, a Calanthe miała tymczasem warunki do tego, aby ją pokonać. Dla szefa departamentu nie byłam godnym przeciwnikiem, a zwyczajnym robakiem, którego można było zgnieść butem, ona od lat z nim walczyła i nie dawała sobą pomiatać. Nie miałam w sobie żadnych przydatnych łowcy cech  i nie byłam w stanie tego zmienić. Ten fakt zaczął mnie powoli pogrążać. Poczułam się zbyt mała i zbyt słaba w tym wymagającym siły świecie.
Usłyszałam głośne westchnięcie mojej matki, która przerwała tę przygnębiającą ciszę.
– Z całego serca życzyłam ci tego, abyś nie odziedziczyła charakteru po swoim ojcu – zaczęła sarkastycznie, wyciągając kolejnego papierosa z paczki. – Niestety, jesteś do niego aż za bardzo podobna.
Zdziwiłam się.
– Chłodna, zamknięta w sobie, bezuczuciowa i tchórzliwa – powiedziała szczerze. Jej słowa były mocne i choć bolały, musiałam przyznać jej rację. Właśnie taka byłam. – Po mnie odziedziczyłaś tylko jedną cechę – stwierdziła, pochylając się do przodu i wbijając we mnie spojrzenie. Bałam się spytać, o co mogło chodzić. Z pytającą, nierozumną miną wpatrywałam się w nią, oczekując na odpowiedź. –  Skłonność do kochania niewłaściwych osób. W tym przypadku: demonów – powiedziała, uśmiechając się ironicznie.
Moja twarz oblała się rumieńcem.
– Nie kocham demona – zaprzeczyłam zbyt szybko i gwałtownie, jak na zaprzeczenie nieprawdziwemu faktowi.
– Bądźmy ze sobą szczere – powiedziała Calanthe, uśmiechając się ironicznie na boku. Pochyliła się do przodu i spojrzała na mnie uważnie. Poczułam się, jakbym była u psychologa, który właśnie próbuje dokonać mojej psychoanalizy. – Potrzebowałaś wsparcia, by do mnie trafić. Bałaś się tego spotkania. Mogłaś przecież wziąć ze sobą swoją przyjaciółkę, ale nie chciałaś tego robić. Wzięłaś ze sobą Nathiela, co świadczy o twoim mocnym przywiązaniu do niego. Może nawet zbyt mocnym.
Było w jej słowach coś, co mnie zszokowało. Chciałam temu zaprzeczyć, przecież nie czułam nic do Nathiela, ale… to przecież on towarzyszył mi w każdym ważnym momencie mojego życia, to przy nim niczego się nie bałam, to jego darzyłam zaufaniem, to on potrafił namieszać mi w głowie, jak nikt inny. Czy powoli mijałam się z uczuciem, jakim była przyjaźń? Czy może już dawno przekroczyłam tę cienką linię i od dłuższego czasu spadałam w otchłań?
Calanthe pozostawiła mnie swoim własnym myślom. Z trudem podniosła się z fotela i podeszła do drewnianej komody. Podążałam za nią wzrokiem. Nie wiedziałam, co planuje. Z szuflady wyjęła coś, co przypominało mi bardzo stary album ze zdjęciami. Moje serce podskoczyło do góry, choć nie miało ku temu najmniejszych powodów – w końcu nie wiedziało jeszcze, co chciała pokazać mi moja biologiczna matka. Cóż, uczucia zawsze były szybsze niż myśli.
– Nie musisz być szczera z innymi. Ważne, abyś była szczera ze sobą – stwierdziła Calanthe, podchodząc do mnie i wręczając mi album – tylko wtedy będziesz w stanie prawdziwie żyć i niczego nie pożałujesz – mówiąc to, uśmiechnęła się do mnie łagodnie, co było dla mnie niemałym szokiem. Oto po raz pierwszy dostrzegłam w niej kogoś więcej, niż tylko kobietę pozbawioną emocji.  To jednak wciąż za mało, abym dostrzegła w niej matkę.
Powróciła na swoje miejsce, w drodze powrotnej chwytając za fiolkę z antidotum. Moje spojrzenie padło na stary, zakurzony album. Bałam się tego, co mogło się tam znajdować, choć przecież nie powinnam, prawda? To nie część mojego życia. To część życia mojej matki.
Cicho wzdychając, otworzyłam ten staroć na pierwszej stronie. Moim oczom ukazało się zdjęcie z szóstką obcych mi ludzi. Gdy bliżej się im przyjrzałam, dostrzegłam, że wśród nich znajduje się młoda Calanthe. Miała radosne oczy i szeroki uśmiech, który błyskał w stronę aparatu białymi zębami. Obok niej stała ułożona dziewczyna o blond włosach, obejmująca całkiem zwyczajnie wyglądającego chłopaka. Dojrzałam w niej to, co widziałam w Sorathielu: spokój. To musiała być Elisabeth, jego matka, a osobą, którą obejmowała był jego ojciec – Arthur. Reszta osób na zdjęciu była mi całkowicie obca, choć domyślałam się, że wszyscy musieli być łowcami i przy okazji przyjaciółmi Calanthe.
Następne zdjęcie przedstawiało odrobinę młodszego Hugh, który trzymał dziecko na swoich kolanach. Obok niego stała matka Sorathiela, domyślałam się więc, że tym niemowlakiem musiał być młody Blythe.
Przewróciłam album na drugą stronę i wstrzymałam na chwilę dech. Przede mną znajdowało się zdjęcie młodej Calanthe i Aidena. Obydwoje wyglądali zupełnie inaczej, niż dziś. I nie, nie chodziło wyłącznie o to, że byli młodsi. Różnica odznaczała się w ich twarzach. Moja matka wyglądała jak zwyczajna, ciesząca się z życia nastolatka. Jej błękitne, ciepłe oczy błyszczały w słońcu, a uśmiech nadawał jej obliczu uroku. Przez chwilę zastanawiałam się nad tym, czy sama nie powinnam się częściej uśmiechać, w końcu byłyśmy do siebie podobne. Inną historię przedstawiał sobą także Aiden. Dopiero teraz zdążyłam wywnioskować, ze między nimi musiała istnieć duża różnica wieku. Na zdjęciu Calanthe była nastolatką, a on najwyraźniej młodym, dwudziestokilkuletnim mężczyzną. Jego twarz mimo względnego chłodu miała w sobie coś ludzkiego. Iskierki w łagodnych, szmaragdowych oczach i leniwie uniesiony w górę kącik ust świadczył o tym, że nie był wówczas demonem z krwi i kości. Gdybym nie wiedziała, kim są i jak potoczyła się ich historia, byłabym pewna, że prowadzą wspólnie szczęśliwe życie. Stali wówczas w okrytym jesienią parku pełnym złocistych liści, trzymając się za ręce. Już na pierwszy rzut oka było widać, że to Calanthe była inicjatorką tego gestu. Oczywiście, przecież mój ojciec miał charakter podobny do mnie. Za nic w świecie nie pokazałby swoich prawdziwych uczuć.
Westchnęłam cicho, z ciężkim sercem oglądając następne zdjęcia, robione najprawdopodobniej w organizacji. Na większości z nich pojawiał się ten sam skład łowców, co wcześniej. Nastolatkowie pełni nadziei. Przeczuwałam, że większość z nich już dawno nie żyła. 
Poczułam się odrobinę przygnębiona. Czy właśnie tak wyglądało życie, gdy poświęcałeś je walce z demonami? Przed moimi oczami tkwiły dwie pesymistyczne opcje: walczysz z demonami i umierasz lub walczysz z demonami i to inni umierają za ciebie.
Pragnąc pozbyć się tych przygnębiających myśli, przewróciłam stronę albumu (choć może powinnam skończyć już właśnie w tym momencie). Widok, który miałam teraz przed oczami, sprawił, że serce szybciej mi zabiło. Starałam się uspokoić i wmówić, że malutkie dziecko siedzące w parku to wcale nie byłam ja, jak jednak mogłam temu zaprzeczyć? Tylko Laura Collins posiadała tak intensywnie zielone oczy i blady odcień skóry. Tylko Laura Collins miała tak jasne blond włosy. Tylko Laura Collins chodziła w swoim ulubionym, czerwonym płaszczyku przeciwdeszczowym i kontrastującymi z nim niebieskimi kaloszami.
Tyle mi wystarczyło. Zamknęłam album, nie chcąc narażać swojego serca i umysłu na nadmierne emocje. Przez chwilę nie wiedziałam, co powiedzieć. Zastanawiałam się, co starała się mi przekazać w ten sposób Calanthe.
– Nie żałujesz tego, co przeżyłaś? – spytałam, próbując odwieść swój mózg od widoku, który wciąż miałam przed oczami.
– Nie – stwierdziła Calanthe, składając ręce, na których położyła podbródek. Przyjrzała mi się uważniej. – Żałuję tylko niektórych decyzji.
Przez chwilę myślałam, że mówiła o mnie, co lekko zabolało, szybko jednak uznałam, że miała na myśli co innego. Jej oczy mówiły same za siebie. I choć bałam się tak sądzić, powoli w moim sercu pojawiała się nadzieja, że nie byłam do końca niechcianą istotą. A jeśli Calanthe naprawdę żałowała tego, że zostawiła mnie jako niemowlę na pastwę szpitalnego losu? To zaistniała sytuacja poniekąd zmusiła ją do tego szalonego czynu. Każdy w życiu popełnia błędy, szczególnie jako młoda osoba, starałam się jej jednak nie usprawiedliwiać. Nie potrafiłam tak łatwo przebaczyć osobie, która mnie nie chciała, ale nie mogłam powiedzieć, że zupełnie niczego jej nie zawdzięczałam. Kto wie, jakby wyglądało moje życie, gdyby Joanne się w nim nie zjawiła? Może wcale nie przeżyłabym tylu spokojnych lat przy jej boku, czując, że jestem kochana.
– Ostatnio – zaczęłam dosyć niepewnie, podejmując walkę – ostatnio uratowałaś mnie przed Aidenem. Dlaczego to zrobiłaś? – spytałam, spoglądając na nią badawczo.
– Kto wie – rzuciła obojętnym głosem Calanthe, wzruszając ramionami. Jej zmęczone oczy skierowały się ku sufitowi. Czyżbym po raz pierwszy wzbudziła w niej niepewność? – Zawsze starałam się ciebie chronić – przyznała otwarcie. – Poczynając od głupiego kota, który chciał ci wydrapać oczy, gdy wracałaś ze szkoły. – To wspomnienie wywołało na jej twarzy uśmiech.
Spojrzałam na nią zdziwiona. Doskonale pamiętałam tę sytuację. Nie przyszło mi jednak na myśl, że to moja własna biologiczna matka mogła mnie wtedy uratować. Miałam jakieś osiem lat, kiedy to się wydarzyło. Gdy chciałam przejść przez szkolną bramę, czarny kot rzucił się prosto na moją twarz – do tej pory odnosiłam wrażenie, że był opętany przez jakiegoś demona. To wtedy lśniące blond włosy zaświeciły po raz pierwszy przed moimi oczami, na stałe zadomawiając się w moich myślach. Kobieta ubrana w czarny płaszcz pozbyła się kota, podnosząc go za sierść do góry i wyrzucając gdzieś w krzaki. Pamiętałam tyle, że powiedziała wtedy do mnie: „Uważaj na siebie” i zwyczajnie odeszła.
Calanthe spojrzała w moją stronę beznamiętnie.
– Gdzieś głęboko w mojej podświadomości kryła się myśl, że wydanie cię na świat nie było moją jedyną misją. Chciałam zrobić coś więcej – przyznała szczerze, choć zaraz po tym szalonym stwierdzeniu zmarszczyła czoło i przybrała surowy wyraz twarzy. – Nie myśl sobie, że będę cię przepraszać. – Znów obdarzyła mnie chłodem, który aż zakuł mnie w oczy odłamkami lodu. – Zrobiłam to, co zrobiłam i biorę pełną odpowiedzialność za swoje czyny. Nikt nie każe ci czuć się moją córką.
– Nie czuję się nią – przyznałam równie szczerze, co ona.
– Wiem o tym – odpowiedziała chłodno Calanthe. – Trudno jest uznać za matkę osobę, która pojawiła się w twoim życiu po siedemnastu latach.
Milczałam, w końcu milczenie oznaczało zgodę. Nie mogłam z dnia na dzień uznać jej za swoją matkę. Nawet jeżeli przez całe życie ukradkiem mnie chroniła, nie dała mi tego, co powinna dać mi moja rodzicielka. Zupełnie obca osoba, niezwiązana ze mną genetycznie, dała mi więcej ciepła, niż ona kiedykolwiek mi podaruje. Calanthe nigdy nie będzie w stanie jej przewyższyć, cokolwiek by zrobiła.
Otruta łowczyni zakaszlała głośno, zasłaniając dłonią usta. Jej kaszel przypominał trochę atak osoby mającej poważne zapalenie płuc, wiedziałam jednak, że był spowodowany czymś zupełnie innym. Organizm starał się obronić przed trucizną, która bezwzględnie niszczyła jej ciało.
Widziałam na jej twarzy wysiłek. Była teraz w sto razy gorszym stanie, niż była godzinę temu, gdy tu przyszliśmy, a upewniła mnie o tym dłoń zalana krwią, która wyciekała spomiędzy jej palców, kapiąc na wybrudzony dywan. Na ten widok moje ciało stało się sztywne. Jak miałam pomóc? Przecież nie mogłam jej tak zostawić.
Gdy już otwierałam usta, ona wystawiła w moją stronę wolną dłoń na znak, abym milczała. Dławiąc się własnym kaszlem chwyciła za chusteczki leżące na stole. Starła z siebie wszelkie oznaki cierpienia i uciszyła na krótką chwilę morderczy kaszel. Jej głos brzmiał jednak zdecydowanie inaczej, niż wcześniej.
– To chyba koniec naszej wizyty – uznała, przykładając chusteczkę do ust.
Kiwnęłam bezradnie głową, nie wiedząc, co mogłabym jeszcze powiedzieć. Chciałam spytać, czy mogę jej jakoś pomóc, wiedziałam jednak, ze niczego ode mnie nie będzie chciała. Proszenie o pomoc kogokolwiek byłoby równoznaczne z przyznaniem się do słabości, od której Calanthe stroniła.
Podniosłam się z sofy. Oczy mojej matki nie były już tak chłodne, jak wcześniej. Teraz ich błękit spowity był przez mgłę zmęczenia. Musiała w duchu przeklinać Aidena za to, co jej zrobił.
– Pójdę już.
 Calanthe  kiwnęła głową.
– Nie odprowadzę cię do drzwi, przykro mi – rzuciła od niechcenia.
– W porządku – odpowiedziałam sztywno.
Moje nogi poniosły mnie ku drzwiom. Sama się sobie dziwiłam, ale trudno było mi opuszczać ten dom. To, za czym goniłam przez cały tydzień, nagle gasło w mojej świadomości, oznaczając zielonego ptaszka na liście rzeczy do wykonania. Spotkałam moją matkę i dowiedziałam się większości tego, co chciałam wiedzieć. Teraz zostało mi tylko opuścić to mieszkanie, nigdy więcej nie pojawiając się w jego progach. W końcu moja ciekawość została zaspokojona.
Chwyciłam za klamkę i zastygłam w bezruchu. Nie mogłam otworzyć drzwi. Coś wciąż mnie trzymało w tym domu i nie była to bynajmniej żadna nadprzyrodzona siła.
Byłam cholerną egoistką. Egoistką, która przybyła tu tylko po to, aby zaspokoić swoją dociekliwość. Jak tak mogłam? Wiem, moja matka zachowała się podobnie, ale... ostatecznie wciąż przy mnie była. Chroniła mnie przed wszelakim złem, które mogło mnie dotknąć i pilnowała, abym żyła jak zwyczajny człowiek. Za to wszystko odwdzięczyłam się tylko pytaniami. Przecież mogłam jej już więcej nie zobaczyć. Sama stwierdziła, że został jej tylko tydzień życia, jeżeli nie znajdzie algei leczniczej do sporządzenia odtrutki. Co miałam zrobić?
Zamknęłam na chwilę oczy, opierając głowę o drzwi. Czy mój umysł nie mógł w tym momencie po prostu podsunąć mi pod nos rozwiązania? Byłoby to o wiele prostsze.
Postanowiłam, że zaryzykuję, w końcu nie miałam aktualnie niczego do stracenia (oprócz biologicznej matki, której więcej mogłam nie ujrzeć). Wzięłam głęboki wdech i zaczęłam:
– Mogę... – Nie dokończyłam zdania. Umilkłam, pogrążając się we względnej niepewności.
– Hm? – dosłyszałam z tyłu głos Calanthe.
Do moich nozdrzy ponownie doszedł zapach dymu. Kto będąc w takim stanie karmił się jeszcze większą dawką trucizny? Chyba nigdy nie zrozumiem motywów działania palaczy…
– Mogę tu przychodzić? – wyrzuciłam wreszcie z siebie.
Nie odwracałam się w jej stronę. Ona najwyraźniej też tego nie zrobiła. Żadna z nas nie miała odwagi ponownie na siebie spojrzeć. Pogrążone w milczeniu, tkwiłyśmy w tych samych pozycjach. Czekałam na odpowiedź, której się bałam.
– Tak – usłyszałam wreszcie.
Uśmiechnęłam się mimowolnie do siebie.
Bez słów pożegnania opuściłam pachnący kwiatami dom. Zrobiłam to po to, by następnego dnia znów pojawić się w jego progu. A co będzie dalej, to się okaże.

5 komentarzy:

  1. Rezerwuję miejsce, telefon to nie WordPad.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zgłaszam się!

      " Stało się coś, czego obydwoje się nie spodziewaliśmy. Moja matka bez trudu powaliła na podłogę Nathiela i wykręcając mu ręce do tyłu, przygniotła go kolanem." - oda jakiegoś czasu odnoszę wrażenie, że to w tych najmniejszych jest największa siła.
      " - Gdyby to nie była twoja matka, już by nie żyła - burknął wściekle, stając obok mnie." - w ten oto sposób Laura uchroniła Calanthe przed śmiercią z rąk Nathiela. Wow.
      "stojący przy ołtarzu Nathiel i Calanthe z nożem, która krzyczy, że nie pozwala na mój ślub z demonem. " - a dlaczego ja wierzę, że to możliwe? :D
      "- Nie wystarczyło temu zaprzeczyć? - spytałam szeptem.
      - Nie będę zaprzeczać prawdzie - burknął niezadowolony.
      W tym momencie przyznał się do tego, że jest bezmyślny czy do tego, że się do mnie ślini? Chyba wolałam, aby to pierwsza opcja była prawdziwa." - God, Lauro, jesteś bardziej ślepa od Rose! Przecież Nathiel już ci wyznał, że jest w tobie zakochany! Wiem, zrobił to po poijaku, ale w takim stanie najczęściej mówimy prawdę, którą na trzeżwo skrywamy, by nie ranić/szokować. Jemu naprawdę na tobie zależy w romantyczny sposób!
      "- Po mnie odziedziczyłaś tylko jedną rzecz. (...) - Skłonność do kochania niewłaściwych osób. W tym przypadku: demonów" - jakoś strasznie podoba mi się ten tekst :)
      " - Nie kocham demona " - zaprzeczanie to pierwsza faza zakochania :D Albo walki z żałobą. Ale w tym przypadku chodzi o zakochanie.

      Okay, więcej tekstów nie znajduję. Wiele Lauriel nie ma, ale to dobrze. Przyszła pora, by skupić się na pochodzeniu Laury.
      Dobre opisy :) Nathiel nie zachowuje się jak bałwan - plus ode mnie. Matka z córką może nie prowadzą wylewnej rozmowy, ale komunikują się, blondynka dowiaduje się o rzeczach z przeszłości. Na to najbardziej w tej chwili zasługuje.

      Tyle dziś ode mnie. Czuję się wyzuta ze wszystkiego. Rozdział na Rozważnej, PWC, recenzja rozdziałów od Ivy, poprawa tekstu dla kolegi, popołudniowa wizyta Endriego i Cysii wysnuły we mnie wszystko.

      Czekam na nn ^^

      Usuń
  2. Jak na mój gust za mało Lauriela ;c
    A tak po za tym to świetny. Mogłabym czytać twojego bloga w nieskończoność. W kółko i w kółko. Jak Harry Potter- nigdy mi sie nie znudzi.
    Pozdrawiam!
    °wyimaginowana°

    OdpowiedzUsuń
  3. Rezerwnę miejsce, bo PWC dało mi popalić i dzisiaj pasuję z komentowaniem! Za dużo feelsów! >D Mam całe ferie na komentowanie, huehue.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ueee, przepraszam, że tak dłuuuugoooo. >D Ale już jestem! BUM! DUP! I INNE TAKIE!
      Calanthe przypomina mi teraz troszku Cherice. Menda, a i tak ją lubię. >D Tyle że Calanthe nie jest ruda, tylko jest blondynką. Ale takie też potrafią być mendami! Na przykład Penny z wczorajszego filmu oglądanego z Żydziem! Mała, wredna menda!
      " Stało się coś, czego obydwoje się nie spodziewaliśmy. Moja matka bez trudu powaliła na podłogę Nathiela i wykręcając mu ręce do tyłu, przygniotła go kolanem. Zabrakło mi słów. Mojemu demonicznego przyjacielowi najwyraźniej też."- Calanthe, mendo, lubię cię! Nie wiem czemu, ale mi się to podobało. ;_____;
      " - Daruj sobie - mruknęła pobłażliwie kobieta - Dopóki nie odpowiecie na moje pytanie, będziesz wciągał kurz nosem."- AAAA! Wciąganie kurzu nosem! Mocny specyfik!
      *CZAS NA REKLAMĘ! >D*
      Narrator: Skończyła ci się kasa na dragi, a chętnie poćpałbyś coś mocnego?
      Nathiel: *kiw głową* Dokładnie!
      Narrator: Tylko teraz, zapraszamy do domu łowcy demonów, Calanthe! Kurz zalegający na podłodze doskonale nadaje się do ćpania!
      Calanthe: *wychodzi, pokazuje okejkę* Zapewniam gwarancję dobrej jakości. Tylko 100% kurz.
      Nathiel: *zaciera rączki, roluje blanta z... ee... koszulki? XD* A więc wciągamy!
      *KONIEC REKLAMY*
      " Nóż rzucony przez Calanthe, przeleciał tuż obok jego ucha i wbił się z głuchym trzaskiem w ścianę."- Kurde, coraz bardziej lubię Calanthe!
      " stojący przy ołtarzu Nathiel i Calanthe z nożem, która krzyczy, że nie pozwala na mój ślub z demonem"- Ahahahah, ta wizja mnie rozwaliła. XD Chociaż demony w kościele? Hm, Nathiel musiałby się troszku poświęcić. >D
      " Na szczęście nie zamierzałam wychodzić za mąż za Nathiela"- HA! To się jeszcze okaże! *tak bardzo*
      " - Jesteś bezmyślny i na dodatek ślinisz się do mojej córki"- BUM! >D
      "wyjęła kolejnego zabójcę płuc"- ZABÓJCY PŁUC! SIALALALALA~ ZABÓJCY PŁUC! Ta nazwa mi się tak strasznie podoba, ahahah!
      JEEEJ! Rozdział taki fajny. ^^ Komentarz zdechły, ale rozdział mi się podobał. Cóż, trudno mi komentować. Ueee. Pseplasam. ;______;
      Czekam na nn! *to już dziś? :o*

      Usuń