Powitajmy w dzisiejszym rozdziale Calanthe. Lubię ją, nieważne jak wielką mendą by była >D. Rozdział w sumie w pierwszej połowie trochu mdły, dopiero potem się rozkręca. Ogólnie mam wrażenie, że nie wyszedł tak, jakbym chciała, no ale trudno!
POPRAWIONE [08.10.2018]
***
Chłodne, niebieskie oczy
spoglądały na mnie z ukosa, nie zwiastując niczego dobrego. Wiedziałam, że
nasza zaskakująca obecność nie sprawiła mojej matce nadmiernej radości. Była
wściekła. Jej nóż skrobał krtań Nathiela, który najwyraźniej był zaskoczony
takim obrotem sytuacji. Nie sądziłam, że ktokolwiek był w stanie przekraść się
bezszelestnie obok nas i zniewolić mojego towarzysza. Czy teoria na temat tego,
że Calanthe była lepszym łowcą niż Nathiel okazała się być prawdziwa?
Złość w błękitnych oczach nieco
zelżała. Nie było to jednak spowodowane przyzwyczajeniem do naszego widoku albo
powolnego weryfikowania, czy jesteśmy wrogami, czy sprzymierzeńcami. Widziałam
na twarzy kobiety ból i zmęczenie. Samo stanie musiało jej sprawiać w tym
momencie trudności, a jednak nawet się nie zachwiała. Chciałabym mieć tyle
samozaparcia, ile Calanthe, ale najwyraźniej los wolał nadać mi inne cechy,
typowe dla tchórzów.
– Tym mi chcesz zrobić krzywdę?
– spytał nagle rozbawiony Auvrey. Najwyraźniej zdołał się otrząsnąć ze
zdziwienia, że dopadła go ranna kobieta.
Calanthe cicho prychnęła,
przyciskając nóż do jego krtani jeszcze mocniej.
– Owszem – stwierdziła ochryple. – Demony nie są mile widziane w progu mojego domu.
– Owszem – stwierdziła ochryple. – Demony nie są mile widziane w progu mojego domu.
– Jeżeli taka mała i śmieszna
kobieta zrobi mi krzywdę, to ja jestem święty – zaśmiał się Nathiel.
Rzeczywiście. Calanthe stojąca za
plecami mojego demonicznego towarzysza wyglądała na bezradną. Sięgała
Nathielowi ledwie do ramienia. Musiałam jej jednak pogratulować odwagi i
samozaparcia.
Kiedy chciałam otworzyć usta,
nagle stało się coś, czego wraz z moim przyjacielem się nie spodziewaliśmy. Była
łowczyni Nox bez trudu powaliła na podłogę Auvreya i wykręcając mu ręce do
tyłu, przygniotła go kolanem do podłoża. Zabrakło mi słów. Mojemu demonicznemu
kumplowi najwyraźniej też.
Calanthe zdmuchnęła kosmyk
blond włosów opadający na jej twarz.
Cóż, jak na ranną osobę radziła
sobie znakomicie. Wcale nie dziwiło mnie to, że Aiden wciąż jej nie zabił.
– Po pierwsze: demony ze mną
nie dyskutują, po drugie: gdybym nie wiedziała, że od dziecka jesteś jednym z
łowców cienia, już dawno byłbyś martwy – powiedziała twardym głosem, jeszcze
mocniej wbijając kolano w plecy zielonookiego, który syknął z bólu. – Co tu do
cholery robicie? – Tym razem swoje nienawistne spojrzenie skierowała w moją
stronę.
To był pierwszy raz, kiedy
miałam możliwość spojrzeć prosto w jej twarz. Zabrakło mi powietrza w płucach.
Sądziłam, że członkowie organizacji Nox zdrowo przesadzają, sądząc, że jestem
jej dokładną kopią, teraz jednak widziałam, że wcale się nie mylili. Jej twarz,
choć odrobinę starsza i bardziej zmęczona, była moim dokładnym odbiciem. Różnił
nas tylko kolor oczu, który oczywiście ja odziedziczyłam po ojcu, i figura – w
przeciwieństwie do mnie nie wyglądała na tak przerażająco chudą i kościstą,
mogłam jej pozazdrościć kobiecych kształtów.
Nathiel przeklął głośno,
próbując zrzucić z siebie Calanthe. Był wściekły i wcale mnie to nie dziwiło.
Pokonała go w końcu kobieta, która była od niego starsza, niższa i na dodatek
pełniła rolę łowcy. Miałam nadzieję, że przynajmniej wobec tej sytuacji jego
pewność siebie trochę podupadnie.
– Daruj sobie – mruknęła
pobłażliwie oprawczyni demona. – Dopóki nie odpowiecie na moje pytanie,
będziesz wciągał kurz nosem.
– Ty… – zaczął zdenerwowany
Auvrey.
Calanthe przygniotła jego głowę
do podłogi, próbując go uciszyć. Cichy chrzęst zgniatanych kości nosowych
spowodował, że na mojej skórze pojawiły się dreszcze. Ona była naprawdę
brutalna. Czy aż tak nienawidziła demonów, że wyżywała się nawet na tych
niewinnych, które niczego złego ludzkości nie zrobiły?
– Milcz – syknęła złowieszczo,
a potem zwróciła się do mnie. – Ty mów.
Przez chwilę tkwiłam w miejscu
z lekko rozwartymi ustami, nie wiedząc, co powiedzieć. Byłam zszokowana.
Zszokowana tym, że po raz pierwszy miałam możliwość zobaczenia mojej
biologicznej matki w całej okazałości. Zszokowana tym, że to właśnie ona
pokonała Nathiela i jako jedyna ze znanych mi osób postawiła go do pionu (czy
może raczej poziomu, zważając na jego obecną pozycję), gniotąc brutalnie butem
jego dumę i pewność siebie. Zszokowana tym, że wyglądała jak ja. Zszokowana
tym, że mimo bólu malującego się na jej twarzy oraz rumieńców, które
prawdopodobnie były wywołane gorączką, wciąż potrafiła pokonać jednego z
najlepszego łowców organizacji Nox. Byłam pod wrażeniem. Przez chwilę żałowałam,
że nie byłam taka jak ona. Potem przypomniałam sobie, że przecież mnie
zostawiła, co nie czyniło z niej idealnej osoby bez żadnej skazy.
Widząc zniecierpliwioną minę
mojej biologicznej matki, wzięłam głęboki wdech i odpowiedziałam szczerze na
pytanie:
– Chciałam się z tobą zobaczyć.
Chłodne, niebieskie oczy długo lustrowały
moją twarz, stroniąc od jakichkolwiek uczuć. W końcu jednak odpuściły, podobnie
jak ich właścicielka.
Calanthe westchnęła głośno i
podniosła się z trudem z podłogi, tym samym uwalniając Nathiela. Przeszła tuż
obok mnie, prawie trącając moje ramię. Wyglądała jakby nagle straciła
zainteresowanie moją osobą. Potraktowała mnie jak ducha.
Oglądnęłam się za nią. Chwyciła
właśnie za paczkę papierosów leżącą na szafce w salonie. Auvrey zdążył się podnieść
z podłogi. Otrzepał z oburzeniem swoją zakurzoną koszulę, spoglądając morderczo
w stronę mojej matki. Wyglądał tak, jakby miał się za chwilę na nią rzucić z
nożem. Był piekielnie zły i to tylko dlatego, że został pokonany.
– Gdyby to nie była twoja
matka, już by nie żyła – burknął wściekle, stając obok mnie i zakładając ręce
na piersi niczym obrażona dziewczynka.
Nóż rzucony przez Calanthe przeleciał
tuż obok jego ucha i wbił się z głuchym trzaskiem w ścianę. W ostatniej chwili
chwyciłam zdenerwowanego Nathiela za kaptur koszuli i pociągnęłam go w tył. Nie
chciałam, by zrobił coś głupiego. Moja matka zwyczajnie go prowokowała.
Spojrzałam bezradnie w jej
stronę. Właśnie oparła się z niewymuszoną gracją o szafkę i zapaliła fajkę, nie
przejmując się zaistniałą sytuacją. Osobiście nie znosiłam zapachu dymu z
papierosów, to dlatego wykrzywiłam usta w grymasie.
– Wnioskuję, że list nie był
dla ciebie wystarczającą odpowiedzią na dręczące cię pytania – zaczęła
spokojnym głosem.
Kiwnęłam głową.
– Usiądź – stwierdziła.
– A ja? – prychnął Nathiel.
– Za drzwi, przeklęty demonie –
warknęła w jego stronę, wskazując palcem w ich kierunku.
–
On jest przecież ze mną – powiedziałam szybko. – Pomógł mi tu dotrzeć.
– Wiem – odpowiedziała krótko
Calanthe. – Wiem o was wszystko, co powinnam wiedzieć
Zielonooki prychnął głośno,
ukazując oburzenie tym stwierdzeniem. W końcu jak ktoś taki mógł o nim
cokolwiek wiedzieć?
– Wszystko? – zapytał kpiąco.
– Tak, wszystko.
Czułam, że między tą dwójką powstał
nieodwracalny konflikt. Wyobraźnia podsunęła mi absurdalny obraz, który wywołał
na mojej skórze dreszcze. Stojący przed ołtarzem Nathiel i Calanthe, która
podbiega do niego z nożem, krzycząc, że nie pozwala na mój ślub z demonem.
Uśmiechnęłam się do siebie krzywo.
Na szczęście nie zamierzałam wychodzić za mąż za Nathiela, a Calanthe nie była
troskliwą matką, która będzie starała się mnie obronić przed taką decyzją. To
tylko fantazja, która nigdy się nie spełni.
– W takim razie słucham –
odpowiedział chłopak, opierając się o pobliską sofę i wbijając swoje bezczelne
spojrzenie w Calanthe. Przybrał właśnie dobrze mi znaną nonszalancką pozę,
która miała udowodnić wszystkim wkoło, że zupełnie nic go nie interesuje.
Kobieta strzepała z papierosa
popiół wprost do popielniczki i posłała w jego stronę kpiący, choć wciąż spokojny
uśmiech. Zastanawiałam się, czy kiedykolwiek uległa silnym emocjom. Dotąd nie
obdarzyła nas nawet odrobiną ciepłych uczuć. Była zimna jak lód.
– Nathiel Auvrey, osiemnaście
lat. Cienisty demon, który w wieku pięciu lat trafił do organizacji Nox z
powodu śmierci swojej rodziny. Swoją drogą, jesteś bardzo podobny do swojego
ojczulka – mówiąc to, zaciągnęła się dymem z papierosa. Najwyraźniej to był
kolejny cios, który miał go skusić do wszczęcia bójki. Nie zamierzałam jednak
pozwolić na żadne starcie.
Gdy Auvrey chciał otworzyć
buzię, by zaprzeczyć z oburzeniem temu faktowi, Calanthe kontynuowała swoją
opowieść:
– Najczęściej wypełniasz misje
z Sorathielem Blythem, synem Elisabeth i Arthura.
Wcale nie zdziwiło mnie to, że
o nich wspominała. W liście wyraźnie podkreśliła, że matka Sorathiela była jej
przyjaciółką. Dopiero teraz zdałam sobie jednak sprawę z tego, że musiała przecież
znać jej syna. Urodził się w lutym, czyli w miesiącu, kiedy nie była jeszcze ze
mną w ciąży. Wtedy wciąż przebywała w organizacji. Możliwe, że trzymała go
nawet na rękach.
– Bezmyślny, lubiący ryzyko
łowca cienia, który nigdy nie słucha się rad Hugh. Między innymi to za twoją
sprawą Laura znalazła się w organizacji. Swoją drogą – Calanthe mówiąc to,
spojrzała na mnie – w żaden sposób nie nadajesz się na łowcę.
To, że była do bólu szczera
objawiło się już w liście, teraz nie miałam wątpliwości, że była taka również
przy spotkaniach twarzą w twarz. Prawdę powiedziawszy, widziałam pomiędzy nią a
Nathielem pewne podobieństwo. Obydwoje byli tak samo pewni siebie. Nie
potrafili również trzymać języka za zębami – mówili to, co akurat mieli na
myśli. Może to on powinien być jej synem, a nie ja córką?
– Z tym się akurat zgodzę –
poparł ją zielonooki, za chwilę powracając do swojego buntowniczego zachowania –
ale nie zgodzę się z tym, że jestem bezmyślny.
– Jesteś bezmyślny i na dodatek
ślinisz się do mojej córki – przyznała kobieta, nie patrząc w jego twarz.
Właśnie gasiła papierosa.
Po raz kolejny tego dnia
musiałam chwycić mojego demonicznego towarzysza za kaptur i pociągnąć go w tył,
aby się na nią nie rzucił. Słowo daję, gdyby ich pierwsze spotkanie odbyło się
bez mojej obecności, zapewne zniszczyliby pół tego nieszczęsnego miasta.
– Nie wystarczyło temu
zaprzeczyć? – spytałam szeptem, pochylając się ku mojemu przyjacielowi.
– Nie będę zaprzeczać prawdzie –
burknął niezadowolony w odpowiedzi.
W tym momencie przyznał się do
tego, że jest bezmyślny, czy do tego, że się do mnie ślini? Chyba wolałam, aby
to pierwsza opcja była prawdziwa…
Chłopak nagle się wyprostował i
spojrzał wyzywająco w stronę Calanthe. Najwyraźniej postanowił, że obierze nową
drogę na tej wojennej ścieżce.
– Ja też trochę o tobie wiem –
przyznał głosem przepełnionym sarkazmem. Nie czekając na odpowiedź, zaczął
swoją opowieść: – Calanthe Clerinell, trzydzieści trzy lata. No, trzeba
przyznać, że wyglądasz już trochę jak staruszka, no wiesz, zmarszczki tu i
ówdzie – zaszczebiotał ironicznym głosem. Widziałam, że na czole kobiety
pojawiła się zmarszczka niezadowolenia. Czyżby uderzył w czuły, kobiecy punkt?
To, co powiedział Nathiel nie
było prawdą. Nigdy bym nie powiedziała, że Calanthe skończyła trzydzieści lat.
Może to śmieszne stwierdzenie, ale jak dla mnie bliżej jej było do nastolatki
niż do dorosłej osoby. Być może to kwestia delikatnych rysów twarzy. Mi również
odejmowano lat.
– Dołączyła do organizacji w wieku
piętnastu lat, a swoją przygodę z łowcami zakończyła niepełne dwa lata później,
gdy zaszła w ciążę z demonem. Stchórzyła i zostawiła swoją nowonarodzoną córkę
na pastwę losu w szpitalu, przez co ta wylądowała u obcej rodziny, w której
ojciec się nad nią znęcał. Ach, no tak, zapomniałem. Przez to, że jej córka nie
wiedziała, kim jest i jak na sobą zapanować, stała się obiektem nękania przez
dzieciaki ze szkoły. Coś mi podpowiada, że ta kobieta uczyniła z jej życia prawdziwe
piekło. Ale dlaczego miała się tym przejmować, skoro liczyło się dla niej tylko
własne szczęście, prawda? – Auvrey przekręcił głowę w bok i posłał mojej
rodzicielce uroczy uśmiech.
Spojrzałam na Nathiela z
nieprzeniknioną miną. Chciał w tym momencie dopiec Calanthe czy starał się mnie
obronić? W jakiś sposób poczułam się źle, w końcu opowiadał na głos moją własną
historię, która wcale nie była tak piekielna. Przecież zawsze była ze mną
Joanne – i to najpiękniejsze, co mogło mi się w moim krótkim życiu przydarzyć.
– Widzę, że doskonale znasz
moją historię – odpowiedziała wcale niezrażona jego wypowiedzią kobieta. Na jej
twarzy pojawił się drobny, kpiący uśmieszek.
– Tak jak ty moją – dodał
Nathiel, przeszywając ją spojrzeniem chłodnych oczu.
Spoglądałam to na moją matkę,
to na mojego przyjaciela. Patrzyli się na siebie jak odwieczni wrogowie, którzy
tylko czekają, aż będą mogli doprowadzić swoją wspólną historię do ostatniego
wątku fabuły. Ani trochę nie podobała mi się ta sytuacja. Przecież oboje
działali przeciwko demonom. Łączył ich wspólny cel. Dlaczego zachowywali się
tak, jakby stali po przeciwnych stronach barykady?
Miałam tego dosyć. Czas
najwyższy przerwać tę słowną batalię, w końcu nie po to tu przyszliśmy.
Gdy chciałam otworzyć usta, aby
ich uspokoić, moja matka zakaszlała głośno, przykładając dłoń do ust. Miałam
wrażenie, że gdyby nie opierała się teraz o szafkę, upadłaby na podłogę. Kiedy
odsłoniła usta, dusząc w sobie atak kaszlu, dostrzegłam, że po jej palcach spływa
krew. Starała się ją nieudolnie ukryć. Z pewnością nie była to osoba, która
lubiła pokazywać swoją słabość.
– Nie mam zbyt wielu czasu –
stwierdziła ochrypłym, zmęczonym głosem. – Usiądźcie wreszcie, bo rozmowa na stojąco
nie jest niczym przyjemnym.
Spojrzałam ukradkowo na złowrogo
wyglądającą twarz Nathiela. Wiedziałam, że dobrowolnie się nie ruszy, dlatego
pociągnęłam go za rękaw koszuli i podeszłam wraz z nim do sofy. Chwilę później
cała nasza trójka siedziała już spokojnie przy małym, kawowym stoliku. My na
sofie, moja matka naprzeciw nas w fotelu.
Calanthe znów wyjęła z paczki papierosa
i włożyła go do ust.
Dlaczego odnosiłam wrażenie, że
nawet gdyby miała dostać raka z powodu maniakalnego palenia, wcale by tego
żałowała? Nie wyglądała mi na osobę, która przejmowałaby się takim szczegółem.
Jej przeznaczeniem było raczej umrzeć na polu walki niż od czegoś tak
przyziemnego jak papierosy.
– Kto cię otruł? – spytał nagle
Nathiel, zaskakując mnie tym pytaniem.
Calanthe uśmiechnęła się pod
nosem i zapaliła swojego trującego przyjaciela. Nie odpowiadała do momentu,
kiedy nie wydmuchała z ust potężnego kłębu dymu.
– Mimo bezmyślności jesteś
dosyć spostrzegawczy – przyznała, choć w jej głosie brakowało nutki podziwu,
której mogłabym się spodziewać. – Myślę, że nie muszę odpowiadać na to pytanie.
Zarówno ja, jak i Nathiel
zdawaliśmy sobie sprawę z tego, kto ją zaatakował. Nie potrzebowaliśmy do tego
dedukcji na wysokim poziomie.
– To coś niebezpiecznego? –
spytałam szybko, spoglądając podejrzliwie w jej twarz.
Calanthe uśmiechnęła się pod
nosem.
– Czy niebezpieczna może być
trucizna, po której zwyczajny człowiek powinien umrzeć w przeciągu czterech
godzin? – spytała cierpliwie. – Jest niebezpieczna. Jeżeli nie zdobędę algei
leczniczej rosnącej tylko i wyłącznie w Reverentii i nie sporządzę z niej
odtrutki, zginę w ciągu tygodnia, bo nie starczy mi drugoplanowych antidotum –
mówiąc to, skinęła głową na szafkę pełną pustych fiolek i strzykawek.
Byłam w szoku i wcale nie z
tego powodu, że moja matka mogła umrzeć w ciągu tygodnia. Zaskoczyła mnie
lekkość, z jaką to mówiła. Zupełnie jakby spodziewała się, że w końcu będzie
musiała pożegnać się z tym światem. Czy była już na takim etapie życia, gdy
przestały interesować ją własne losy? Gdy stwierdziła, że zrobiła już
wystarczająco dużo i może spokojnie odejść? Jej nastawienie zaczynało mnie
przerażać.
– Chyba cię to nie rusza –
stwierdził Nathiel, zgodnie z moimi myślami. Miał magiczną moc, która pozwalała
mu na wyrażanie tego, co ja sama trzymałam głęboko w swoim umyśle. Czasami
byłam mu za to wdzięczna.
– Prędzej czy później zginę i
na pewno powodem mojej śmierci nie będzie starość – powiedziała niewzruszona
Calanthe. – Mam tylko jeden cel w życiu, który wypełnię, nim umrę.
– Doprowadzić do upadku
Departamentu Kontroli Demonów – szepnęłam.
Kobieta uśmiechnęła się pod
nosem, kiwając znacząco głową. Peta położyła w popielniczce, a z paczki leżącej
na stole wyjęła kolejnego zabójcę płuc. Zastanawiało mnie, kiedy zaczęła palić.
Czy przypadkiem nie było to wtedy, gdy zaszła ze mną w ciążę? A może to jej
sposób na wyzbycie się stresu, który przyjęła po odejściu z organizacji? Raczej
żaden członek Nox nie zapamiętał jej jako nastoletniej, nałogowej palaczki.
– Dlaczego tak za tobą
podążają? To chyba nie ze względu na Aidena – powiedziałam cicho i niepewnie. Bałam
się nazwać tego demona ojcem. Był dla mnie zupełnie obcy, tak jak matka, która
przede mną siedziała. Z pewnością nie byliśmy szczęśliwą rodziną.
– Cóż – zaczęła w zamyśleniu.
Przez chwilę wgapiała się w morze dymu, które sama powołała do życia. Widocznie
nad czymś się zastanawiała. – Można powiedzieć, że w młodości przysłużyłam się
śmierci kilku członków departamentu, a także doprowadziłam do gwałtownego
wzrostu członków organizacji Nox. Oprócz tego byłam w zbyt bliskich relacjach z
samym Aidenem, synem głównego założyciela departamentu. Tak przynajmniej było
te kilkanaście lat temu. Dziś zwyczajnie im przeszkadzam i chcą się na mnie zemścić
za lata męki.
Spojrzałam ukradkowo na
Nathiela, który właśnie starał się ukryć podziw malujący się na jego twarzy.
Wiedziałam, że jest pod wrażeniem. W końcu nie na co dzień spotykał łowców,
którzy byli w stanie niszczyć członków departamentu. Zapewne zastanawiał się
teraz, skąd w niej taka siła i upór?
– Kto cię tego wszystkiego
nauczył? – spytał podejrzliwie.
– Życie – odpowiedziała
Calanthe z pobłażliwym uśmiechem. – I Aiden.
Aiden? Coraz mniej zaczynałam
rozumieć zachowanie mojego ojca. Z listu wynikało, że w młodości nie opowiadał
się po żadnej ze stron, a swoje życie traktował jak dobrą rozrywkę. Z
wypowiedzi Calanthe można było wywnioskować, że jednak robił coś wbrew swojej
rasie, bo nauczał wroga departamentu, którym zarządzał jego ojciec. Przez
chwilę byłam skłonna uwierzyć w to, że niegdyś był dobry, ale… w takim razie co
się z nim stało? Przecież teraz stał na czele Departamentu Kontroli Demonów i
bezwzględnie niszczył ludzi. Gdzie i kiedy nastąpił zwrot akcji?
– Dlaczego jest teraz po złej
stronie? – spytałam cicho.
– Sama chciałabym to wiedzieć –
westchnęła Calanthe. – Zawsze powtarzał, że nie chce mieszać się w sprawy
departamentu. Jego ojciec dał mu wolną rękę, choć z czasem zaczął zauważać, że
za często przebywa w świecie ludzi. Pewnego dnia po prostu zniknął i wrócił
jako demon przepełniony nienawiścią.
Starałam się dostrzec w jej
zachowaniu coś, co mogłabym nazwać uczuciami. Ona jednak nie pokazywała emocji
– najwyraźniej skryła je za fasadą zbudowaną z lodu. Czy życie tak bardzo
potrafiło zmienić człowieka, by z przepełnionej radością do życia osoby zrobić
samotnika nienawidzącego całego świata? Co tak naprawdę przeżyła moja matka?
– To ciebie departament zwał
feniksem? – spytał Nathiel, marszcząc czoło.
Po raz pierwszy na twarzy
Calanthe pojawił się uśmiech, który nie był przepełniony kpiną. Wręcz
przeciwnie – miał w sobie nutkę nieskrywanej radości i dumy.
– Tak – przyznała.
– Dlaczego?
– „Jesteś jak feniks, który
powstaje z popiołów. Gdy wszyscy myślą, że upadłaś na samo dno, odradzasz się
ze zdwojoną siłą” – zacytowała czyjeś słowa. – Było to też związane z poziomem
mojej energii potencjalnej. Wiele demonów twierdziło, że mój stopień
wyrazistości cienia był tak duży, że płonął żywym ogniem, przypominającym
wielkie skrzydła ptaka.
Nathiel spojrzał w stronę
cienia Calanthe i zmarszczył czoło. Jego mina świadczyła o zawiedzeniu. Mimo
tego, że był demonem, nie widział nigdzie żywego ognia. A może wcale go nie
było? Sam kiedyś wspominał, że stopień wyrazistości cienia jest zależny od
wnętrza człowieka. Najczęściej to optymiści pełni energii i otwartości na świat
posiadali wysoką energię potencjalną. Calanthe przez lata z pewnością się
zmieniła.
Spojrzałam ukradkiem w jej
twarz. Wyglądała na coraz bardziej zmęczoną. Na jej skroni zaczęły pojawiać się
kropelki potu. Powoli zbliżała się do limitu swoich sił. Wciąż próbowała ukryć
zmęczenie, ale już nie potrafiła. Trucizna, którą zaaplikował jej Aiden,
zostawiła w jej ciele trwały ślad.
Cóż, nie mieliśmy czasu na
pogawędki. Czas uciekał.
– Nathiel – zaczęłam szeptem. –
Poczekasz na mnie za drzwiami?
Zielonooki długo przyglądał się
mojej twarzy, jakby upewniał się, że chcę zostać sama z moją matką. Wiedziałam,
że czuje się zawiedziony. Nie musiałam nawet na niego spoglądać, by mieć tego
świadomość. Już po chwili westchnął ciężko i podniósł się z sofy. Zdziwiło mnie
to, że nie narzekał, a po prostu wypełnił moje żądanie.
– Niech będzie – mruknął
niepocieszony. Posyłając mi obojętne spojrzenie, ruszył w stronę drzwi. W domu
zostałam tylko ja i Calanthe.
Moje serce zatłukło się w
piersi niespokojnie. Nathiel mimo wszystko dodawał mi pewności siebie. Potęga
osoby siedzącej przede mną zaczynała mnie powoli przytłaczać. W żadnym stopniu
nie byłam taka jak ona. Departament nie uznawał mnie za wroga – chcieli się
mnie pozbyć tylko ze względu na to, że byłam półdemonem. Nie potrafiłam obronić
siebie przed Gabrielle, a Calanthe miała tymczasem warunki do tego, aby ją
pokonać. Dla szefa departamentu nie byłam godnym przeciwnikiem, a zwyczajnym
robakiem, którego można było zgnieść butem, ona od lat z nim walczyła i nie
dawała sobą pomiatać. Nie miałam w sobie żadnych przydatnych łowcy cech i nie byłam w stanie tego zmienić. Ten fakt
zaczął mnie powoli pogrążać. Poczułam się zbyt mała i zbyt słaba w tym
wymagającym siły świecie.
Usłyszałam głośne westchnięcie
mojej matki, która przerwała tę przygnębiającą ciszę.
– Z całego serca życzyłam ci
tego, abyś nie odziedziczyła charakteru po swoim ojcu – zaczęła sarkastycznie,
wyciągając kolejnego papierosa z paczki. – Niestety, jesteś do niego aż za
bardzo podobna.
Zdziwiłam się.
– Chłodna, zamknięta w sobie,
bezuczuciowa i tchórzliwa – powiedziała szczerze. Jej słowa były mocne i choć
bolały, musiałam przyznać jej rację. Właśnie taka byłam. – Po mnie
odziedziczyłaś tylko jedną cechę – stwierdziła, pochylając się do przodu i
wbijając we mnie spojrzenie. Bałam się spytać, o co mogło chodzić. Z pytającą,
nierozumną miną wpatrywałam się w nią, oczekując na odpowiedź. – Skłonność do kochania niewłaściwych osób. W
tym przypadku: demonów – powiedziała, uśmiechając się ironicznie.
Moja twarz oblała się
rumieńcem.
– Nie kocham demona –
zaprzeczyłam zbyt szybko i gwałtownie, jak na zaprzeczenie nieprawdziwemu
faktowi.
– Bądźmy ze sobą szczere –
powiedziała Calanthe, uśmiechając się ironicznie na boku. Pochyliła się do
przodu i spojrzała na mnie uważnie. Poczułam się, jakbym była u psychologa,
który właśnie próbuje dokonać mojej psychoanalizy. – Potrzebowałaś wsparcia, by
do mnie trafić. Bałaś się tego spotkania. Mogłaś przecież wziąć ze sobą swoją
przyjaciółkę, ale nie chciałaś tego robić. Wzięłaś ze sobą Nathiela, co
świadczy o twoim mocnym przywiązaniu do niego. Może nawet zbyt mocnym.
Było w jej słowach coś, co mnie
zszokowało. Chciałam temu zaprzeczyć, przecież nie czułam nic do Nathiela, ale…
to przecież on towarzyszył mi w każdym ważnym momencie mojego życia, to przy
nim niczego się nie bałam, to jego darzyłam zaufaniem, to on potrafił namieszać
mi w głowie, jak nikt inny. Czy powoli mijałam się z uczuciem, jakim była przyjaźń?
Czy może już dawno przekroczyłam tę cienką linię i od dłuższego czasu spadałam
w otchłań?
Calanthe pozostawiła mnie swoim
własnym myślom. Z trudem podniosła się z fotela i podeszła do drewnianej
komody. Podążałam za nią wzrokiem. Nie wiedziałam, co planuje. Z szuflady
wyjęła coś, co przypominało mi bardzo stary album ze zdjęciami. Moje serce
podskoczyło do góry, choć nie miało ku temu najmniejszych powodów – w końcu nie
wiedziało jeszcze, co chciała pokazać mi moja biologiczna matka. Cóż, uczucia
zawsze były szybsze niż myśli.
– Nie musisz być szczera z
innymi. Ważne, abyś była szczera ze sobą – stwierdziła Calanthe, podchodząc do
mnie i wręczając mi album – tylko wtedy będziesz w stanie prawdziwie żyć i
niczego nie pożałujesz – mówiąc to, uśmiechnęła się do mnie łagodnie, co było
dla mnie niemałym szokiem. Oto po raz pierwszy dostrzegłam w niej kogoś więcej,
niż tylko kobietę pozbawioną emocji. To
jednak wciąż za mało, abym dostrzegła w niej matkę.
Powróciła na swoje miejsce, w
drodze powrotnej chwytając za fiolkę z antidotum. Moje spojrzenie padło na
stary, zakurzony album. Bałam się tego, co mogło się tam znajdować, choć
przecież nie powinnam, prawda? To nie część mojego życia. To część życia mojej
matki.
Cicho wzdychając, otworzyłam
ten staroć na pierwszej stronie. Moim oczom ukazało się zdjęcie z szóstką obcych
mi ludzi. Gdy bliżej się im przyjrzałam, dostrzegłam, że wśród nich znajduje
się młoda Calanthe. Miała radosne oczy i szeroki uśmiech, który błyskał w
stronę aparatu białymi zębami. Obok niej stała ułożona dziewczyna o blond
włosach, obejmująca całkiem zwyczajnie wyglądającego chłopaka. Dojrzałam w niej
to, co widziałam w Sorathielu: spokój. To musiała być Elisabeth, jego matka, a
osobą, którą obejmowała był jego ojciec – Arthur. Reszta osób na zdjęciu była
mi całkowicie obca, choć domyślałam się, że wszyscy musieli być łowcami i przy
okazji przyjaciółmi Calanthe.
Następne zdjęcie przedstawiało
odrobinę młodszego Hugh, który trzymał dziecko na swoich kolanach. Obok niego
stała matka Sorathiela, domyślałam się więc, że tym niemowlakiem musiał być
młody Blythe.
Przewróciłam album na drugą
stronę i wstrzymałam na chwilę dech. Przede mną znajdowało się zdjęcie młodej
Calanthe i Aidena. Obydwoje wyglądali zupełnie inaczej, niż dziś. I nie, nie
chodziło wyłącznie o to, że byli młodsi. Różnica odznaczała się w ich twarzach.
Moja matka wyglądała jak zwyczajna, ciesząca się z życia nastolatka. Jej
błękitne, ciepłe oczy błyszczały w słońcu, a uśmiech nadawał jej obliczu uroku.
Przez chwilę zastanawiałam się nad tym, czy sama nie powinnam się częściej
uśmiechać, w końcu byłyśmy do siebie podobne. Inną historię przedstawiał sobą
także Aiden. Dopiero teraz zdążyłam wywnioskować, ze między nimi musiała
istnieć duża różnica wieku. Na zdjęciu Calanthe była nastolatką, a on
najwyraźniej młodym, dwudziestokilkuletnim mężczyzną. Jego twarz mimo względnego
chłodu miała w sobie coś ludzkiego. Iskierki w łagodnych, szmaragdowych oczach
i leniwie uniesiony w górę kącik ust świadczył o tym, że nie był wówczas demonem
z krwi i kości. Gdybym nie wiedziała, kim są i jak potoczyła się ich historia,
byłabym pewna, że prowadzą wspólnie szczęśliwe życie. Stali wówczas w okrytym
jesienią parku pełnym złocistych liści, trzymając się za ręce. Już na pierwszy
rzut oka było widać, że to Calanthe była inicjatorką tego gestu. Oczywiście,
przecież mój ojciec miał charakter podobny do mnie. Za nic w świecie nie
pokazałby swoich prawdziwych uczuć.
Westchnęłam cicho, z ciężkim sercem
oglądając następne zdjęcia, robione najprawdopodobniej w organizacji. Na
większości z nich pojawiał się ten sam skład łowców, co wcześniej.
Nastolatkowie pełni nadziei. Przeczuwałam, że większość z nich już dawno nie
żyła.
Poczułam się odrobinę
przygnębiona. Czy właśnie tak wyglądało życie, gdy poświęcałeś je walce z
demonami? Przed moimi oczami tkwiły dwie pesymistyczne opcje: walczysz z
demonami i umierasz lub walczysz z demonami i to inni umierają za ciebie.
Pragnąc pozbyć się tych przygnębiających
myśli, przewróciłam stronę albumu (choć może powinnam skończyć już właśnie w
tym momencie). Widok, który miałam teraz przed oczami, sprawił, że serce
szybciej mi zabiło. Starałam się uspokoić i wmówić, że malutkie dziecko
siedzące w parku to wcale nie byłam ja, jak jednak mogłam temu zaprzeczyć?
Tylko Laura Collins posiadała tak intensywnie zielone oczy i blady odcień
skóry. Tylko Laura Collins miała tak jasne blond włosy. Tylko Laura Collins chodziła
w swoim ulubionym, czerwonym płaszczyku przeciwdeszczowym i kontrastującymi z
nim niebieskimi kaloszami.
Tyle mi wystarczyło. Zamknęłam album,
nie chcąc narażać swojego serca i umysłu na nadmierne emocje. Przez chwilę nie
wiedziałam, co powiedzieć. Zastanawiałam się, co starała się mi przekazać w ten
sposób Calanthe.
– Nie żałujesz tego, co
przeżyłaś? – spytałam, próbując odwieść swój mózg od widoku, który wciąż miałam
przed oczami.
– Nie – stwierdziła Calanthe, składając
ręce, na których położyła podbródek. Przyjrzała mi się uważniej. – Żałuję tylko
niektórych decyzji.
Przez chwilę myślałam, że mówiła
o mnie, co lekko zabolało, szybko jednak uznałam, że miała na myśli co innego.
Jej oczy mówiły same za siebie. I choć bałam się tak sądzić, powoli w moim
sercu pojawiała się nadzieja, że nie byłam do końca niechcianą istotą. A jeśli
Calanthe naprawdę żałowała tego, że zostawiła mnie jako niemowlę na pastwę szpitalnego
losu? To zaistniała sytuacja poniekąd zmusiła ją do tego szalonego czynu. Każdy
w życiu popełnia błędy, szczególnie jako młoda osoba, starałam się jej jednak nie
usprawiedliwiać. Nie potrafiłam tak łatwo przebaczyć osobie, która mnie nie
chciała, ale nie mogłam powiedzieć, że zupełnie niczego jej nie zawdzięczałam. Kto
wie, jakby wyglądało moje życie, gdyby Joanne się w nim nie zjawiła? Może wcale
nie przeżyłabym tylu spokojnych lat przy jej boku, czując, że jestem kochana.
– Ostatnio – zaczęłam dosyć
niepewnie, podejmując walkę – ostatnio uratowałaś mnie przed Aidenem. Dlaczego
to zrobiłaś? – spytałam, spoglądając na nią badawczo.
– Kto wie – rzuciła obojętnym
głosem Calanthe, wzruszając ramionami. Jej zmęczone oczy skierowały się ku
sufitowi. Czyżbym po raz pierwszy wzbudziła w niej niepewność? – Zawsze
starałam się ciebie chronić – przyznała otwarcie. – Poczynając od głupiego
kota, który chciał ci wydrapać oczy, gdy wracałaś ze szkoły. – To wspomnienie wywołało
na jej twarzy uśmiech.
Spojrzałam na nią zdziwiona.
Doskonale pamiętałam tę sytuację. Nie przyszło mi jednak na myśl, że to moja
własna biologiczna matka mogła mnie wtedy uratować. Miałam jakieś osiem lat,
kiedy to się wydarzyło. Gdy chciałam przejść przez szkolną bramę, czarny kot
rzucił się prosto na moją twarz – do tej pory odnosiłam wrażenie, że był
opętany przez jakiegoś demona. To wtedy lśniące blond włosy zaświeciły po raz
pierwszy przed moimi oczami, na stałe zadomawiając się w moich myślach. Kobieta
ubrana w czarny płaszcz pozbyła się kota, podnosząc go za sierść do góry i
wyrzucając gdzieś w krzaki. Pamiętałam tyle, że powiedziała wtedy do mnie:
„Uważaj na siebie” i zwyczajnie odeszła.
Calanthe spojrzała w moją
stronę beznamiętnie.
– Gdzieś głęboko w mojej
podświadomości kryła się myśl, że wydanie cię na świat nie było moją jedyną
misją. Chciałam zrobić coś więcej – przyznała szczerze, choć zaraz po tym
szalonym stwierdzeniu zmarszczyła czoło i przybrała surowy wyraz twarzy. – Nie
myśl sobie, że będę cię przepraszać. – Znów obdarzyła mnie chłodem, który aż
zakuł mnie w oczy odłamkami lodu. – Zrobiłam to, co zrobiłam i biorę pełną
odpowiedzialność za swoje czyny. Nikt nie każe ci czuć się moją córką.
– Nie czuję się nią –
przyznałam równie szczerze, co ona.
– Wiem o tym – odpowiedziała
chłodno Calanthe. – Trudno jest uznać za matkę osobę, która pojawiła się w
twoim życiu po siedemnastu latach.
Milczałam, w końcu milczenie
oznaczało zgodę. Nie mogłam z dnia na dzień uznać jej za swoją matkę. Nawet
jeżeli przez całe życie ukradkiem mnie chroniła, nie dała mi tego, co powinna
dać mi moja rodzicielka. Zupełnie obca osoba, niezwiązana ze mną genetycznie, dała
mi więcej ciepła, niż ona kiedykolwiek mi podaruje. Calanthe nigdy nie będzie w
stanie jej przewyższyć, cokolwiek by zrobiła.
Otruta łowczyni zakaszlała
głośno, zasłaniając dłonią usta. Jej kaszel przypominał trochę atak osoby
mającej poważne zapalenie płuc, wiedziałam jednak, że był spowodowany czymś
zupełnie innym. Organizm starał się obronić przed trucizną, która bezwzględnie
niszczyła jej ciało.
Widziałam na jej twarzy
wysiłek. Była teraz w sto razy gorszym stanie, niż była godzinę temu, gdy tu
przyszliśmy, a upewniła mnie o tym dłoń zalana krwią, która wyciekała spomiędzy
jej palców, kapiąc na wybrudzony dywan. Na ten widok moje ciało stało się
sztywne. Jak miałam pomóc? Przecież nie mogłam jej tak zostawić.
Gdy już otwierałam usta, ona
wystawiła w moją stronę wolną dłoń na znak, abym milczała. Dławiąc się własnym
kaszlem chwyciła za chusteczki leżące na stole. Starła z siebie wszelkie oznaki
cierpienia i uciszyła na krótką chwilę morderczy kaszel. Jej głos brzmiał
jednak zdecydowanie inaczej, niż wcześniej.
– To chyba koniec naszej wizyty
– uznała, przykładając chusteczkę do ust.
Kiwnęłam bezradnie głową, nie
wiedząc, co mogłabym jeszcze powiedzieć. Chciałam spytać, czy mogę jej jakoś
pomóc, wiedziałam jednak, ze niczego ode mnie nie będzie chciała. Proszenie o
pomoc kogokolwiek byłoby równoznaczne z przyznaniem się do słabości, od której
Calanthe stroniła.
Podniosłam się z sofy. Oczy
mojej matki nie były już tak chłodne, jak wcześniej. Teraz ich błękit spowity
był przez mgłę zmęczenia. Musiała w duchu przeklinać Aidena za to, co jej
zrobił.
– Pójdę już.
Calanthe kiwnęła głową.
– Nie odprowadzę cię do drzwi,
przykro mi – rzuciła od niechcenia.
– W porządku – odpowiedziałam
sztywno.
Moje nogi poniosły mnie ku
drzwiom. Sama się sobie dziwiłam, ale trudno było mi opuszczać ten dom. To, za
czym goniłam przez cały tydzień, nagle gasło w mojej świadomości, oznaczając
zielonego ptaszka na liście rzeczy do wykonania. Spotkałam moją matkę i
dowiedziałam się większości tego, co chciałam wiedzieć. Teraz zostało mi tylko
opuścić to mieszkanie, nigdy więcej nie pojawiając się w jego progach. W końcu
moja ciekawość została zaspokojona.
Chwyciłam za klamkę i zastygłam
w bezruchu. Nie mogłam otworzyć drzwi. Coś wciąż mnie trzymało w tym domu i nie
była to bynajmniej żadna nadprzyrodzona siła.
Byłam cholerną egoistką. Egoistką,
która przybyła tu tylko po to, aby zaspokoić swoją dociekliwość. Jak tak
mogłam? Wiem, moja matka zachowała się podobnie, ale... ostatecznie wciąż przy
mnie była. Chroniła mnie przed wszelakim złem, które mogło mnie dotknąć i
pilnowała, abym żyła jak zwyczajny człowiek. Za to wszystko odwdzięczyłam się
tylko pytaniami. Przecież mogłam jej już więcej nie zobaczyć. Sama stwierdziła,
że został jej tylko tydzień życia, jeżeli nie znajdzie algei leczniczej do
sporządzenia odtrutki. Co miałam zrobić?
Zamknęłam na chwilę oczy,
opierając głowę o drzwi. Czy mój umysł nie mógł w tym momencie po prostu
podsunąć mi pod nos rozwiązania? Byłoby to o wiele prostsze.
Postanowiłam, że zaryzykuję, w
końcu nie miałam aktualnie niczego do stracenia (oprócz biologicznej matki,
której więcej mogłam nie ujrzeć). Wzięłam głęboki wdech i zaczęłam:
– Mogę... – Nie dokończyłam
zdania. Umilkłam, pogrążając się we względnej niepewności.
– Hm? – dosłyszałam z tyłu głos
Calanthe.
Do moich nozdrzy ponownie
doszedł zapach dymu. Kto będąc w takim stanie karmił się jeszcze większą dawką
trucizny? Chyba nigdy nie zrozumiem motywów działania palaczy…
– Mogę tu przychodzić? –
wyrzuciłam wreszcie z siebie.
Nie odwracałam się w jej
stronę. Ona najwyraźniej też tego nie zrobiła. Żadna z nas nie miała odwagi
ponownie na siebie spojrzeć. Pogrążone w milczeniu, tkwiłyśmy w tych samych
pozycjach. Czekałam na odpowiedź, której się bałam.
– Tak – usłyszałam wreszcie.
Uśmiechnęłam się mimowolnie do
siebie.
Bez słów pożegnania opuściłam
pachnący kwiatami dom. Zrobiłam to po to, by następnego dnia znów pojawić się w
jego progu. A co będzie dalej, to się okaże.
Rezerwuję miejsce, telefon to nie WordPad.
OdpowiedzUsuńZgłaszam się!
Usuń" Stało się coś, czego obydwoje się nie spodziewaliśmy. Moja matka bez trudu powaliła na podłogę Nathiela i wykręcając mu ręce do tyłu, przygniotła go kolanem." - oda jakiegoś czasu odnoszę wrażenie, że to w tych najmniejszych jest największa siła.
" - Gdyby to nie była twoja matka, już by nie żyła - burknął wściekle, stając obok mnie." - w ten oto sposób Laura uchroniła Calanthe przed śmiercią z rąk Nathiela. Wow.
"stojący przy ołtarzu Nathiel i Calanthe z nożem, która krzyczy, że nie pozwala na mój ślub z demonem. " - a dlaczego ja wierzę, że to możliwe? :D
"- Nie wystarczyło temu zaprzeczyć? - spytałam szeptem.
- Nie będę zaprzeczać prawdzie - burknął niezadowolony.
W tym momencie przyznał się do tego, że jest bezmyślny czy do tego, że się do mnie ślini? Chyba wolałam, aby to pierwsza opcja była prawdziwa." - God, Lauro, jesteś bardziej ślepa od Rose! Przecież Nathiel już ci wyznał, że jest w tobie zakochany! Wiem, zrobił to po poijaku, ale w takim stanie najczęściej mówimy prawdę, którą na trzeżwo skrywamy, by nie ranić/szokować. Jemu naprawdę na tobie zależy w romantyczny sposób!
"- Po mnie odziedziczyłaś tylko jedną rzecz. (...) - Skłonność do kochania niewłaściwych osób. W tym przypadku: demonów" - jakoś strasznie podoba mi się ten tekst :)
" - Nie kocham demona " - zaprzeczanie to pierwsza faza zakochania :D Albo walki z żałobą. Ale w tym przypadku chodzi o zakochanie.
Okay, więcej tekstów nie znajduję. Wiele Lauriel nie ma, ale to dobrze. Przyszła pora, by skupić się na pochodzeniu Laury.
Dobre opisy :) Nathiel nie zachowuje się jak bałwan - plus ode mnie. Matka z córką może nie prowadzą wylewnej rozmowy, ale komunikują się, blondynka dowiaduje się o rzeczach z przeszłości. Na to najbardziej w tej chwili zasługuje.
Tyle dziś ode mnie. Czuję się wyzuta ze wszystkiego. Rozdział na Rozważnej, PWC, recenzja rozdziałów od Ivy, poprawa tekstu dla kolegi, popołudniowa wizyta Endriego i Cysii wysnuły we mnie wszystko.
Czekam na nn ^^
Jak na mój gust za mało Lauriela ;c
OdpowiedzUsuńA tak po za tym to świetny. Mogłabym czytać twojego bloga w nieskończoność. W kółko i w kółko. Jak Harry Potter- nigdy mi sie nie znudzi.
Pozdrawiam!
°wyimaginowana°
Rezerwnę miejsce, bo PWC dało mi popalić i dzisiaj pasuję z komentowaniem! Za dużo feelsów! >D Mam całe ferie na komentowanie, huehue.
OdpowiedzUsuńUeee, przepraszam, że tak dłuuuugoooo. >D Ale już jestem! BUM! DUP! I INNE TAKIE!
UsuńCalanthe przypomina mi teraz troszku Cherice. Menda, a i tak ją lubię. >D Tyle że Calanthe nie jest ruda, tylko jest blondynką. Ale takie też potrafią być mendami! Na przykład Penny z wczorajszego filmu oglądanego z Żydziem! Mała, wredna menda!
" Stało się coś, czego obydwoje się nie spodziewaliśmy. Moja matka bez trudu powaliła na podłogę Nathiela i wykręcając mu ręce do tyłu, przygniotła go kolanem. Zabrakło mi słów. Mojemu demonicznego przyjacielowi najwyraźniej też."- Calanthe, mendo, lubię cię! Nie wiem czemu, ale mi się to podobało. ;_____;
" - Daruj sobie - mruknęła pobłażliwie kobieta - Dopóki nie odpowiecie na moje pytanie, będziesz wciągał kurz nosem."- AAAA! Wciąganie kurzu nosem! Mocny specyfik!
*CZAS NA REKLAMĘ! >D*
Narrator: Skończyła ci się kasa na dragi, a chętnie poćpałbyś coś mocnego?
Nathiel: *kiw głową* Dokładnie!
Narrator: Tylko teraz, zapraszamy do domu łowcy demonów, Calanthe! Kurz zalegający na podłodze doskonale nadaje się do ćpania!
Calanthe: *wychodzi, pokazuje okejkę* Zapewniam gwarancję dobrej jakości. Tylko 100% kurz.
Nathiel: *zaciera rączki, roluje blanta z... ee... koszulki? XD* A więc wciągamy!
*KONIEC REKLAMY*
" Nóż rzucony przez Calanthe, przeleciał tuż obok jego ucha i wbił się z głuchym trzaskiem w ścianę."- Kurde, coraz bardziej lubię Calanthe!
" stojący przy ołtarzu Nathiel i Calanthe z nożem, która krzyczy, że nie pozwala na mój ślub z demonem"- Ahahahah, ta wizja mnie rozwaliła. XD Chociaż demony w kościele? Hm, Nathiel musiałby się troszku poświęcić. >D
" Na szczęście nie zamierzałam wychodzić za mąż za Nathiela"- HA! To się jeszcze okaże! *tak bardzo*
" - Jesteś bezmyślny i na dodatek ślinisz się do mojej córki"- BUM! >D
"wyjęła kolejnego zabójcę płuc"- ZABÓJCY PŁUC! SIALALALALA~ ZABÓJCY PŁUC! Ta nazwa mi się tak strasznie podoba, ahahah!
JEEEJ! Rozdział taki fajny. ^^ Komentarz zdechły, ale rozdział mi się podobał. Cóż, trudno mi komentować. Ueee. Pseplasam. ;______;
Czekam na nn! *to już dziś? :o*