Ostatnie komentarze z lekka mnie podbudowały, dzięki czemu zyskałam moc do pisania i nadrobiłam kilka rozdziałów wprzód! Dziękuję! I nie, nikt nie trafił kim była osoba, która wręczyła Laurze klucz >D. W sumie to dopiero wyda się to w następnej części o tytule "3/4 demona".
Nad poniższym rozdziałem sporo myślałam. Był pisany długi, długi czas, przez co fragmenty raz są gorsze, raz lepsze.
POPRAWIONE [06.01.2019]
***
Bezustannie słyszałam swoje
imię wypowiadane w skrajnie różnych tonacjach głosowych. Śmiałam się do siebie
w duchu, wyobrażając sobie własną osobę leżącą w bezruchu w szpitalnym łóżku,
które każdego dnia odwiedzane jest przez rodzinę i przyjaciół. Joanne, Deaniel,
Sorathiel, Amy, Calanthe, a nawet Nathiel. Kto najwięcej by do mnie mówił?
Mojej przyjaciółce buzia nigdy się nie zamykała, więc może ona? Nie. W mojej
wyobraźni głos naczelny był zdecydowanie bardziej męski. Raz pobrzmiewała w nim
nuta złości, innym razem smutek albo bezradność, która nie była
charakterystyczna dla jego właściciela. Doskonale znałam ten głos. W ostatnich
dniach towarzyszył mi zdecydowanie zbyt często. Lubiłam jego brzmienie. Miało w
sobie coś hipnotyzującego i uspokajającego. Do kogo więc należało?
– Laura, do cholery!
Laura to chyba byłam ja. Nie,
Laura to na pewno byłam ja.
– Mówię do ciebie od jakichś
dwóch godzin! Ogarnij się w końcu! Jak ktoś tu wejdzie to mamy przerąbane!
Rozumiesz?!
Ogarnąć się? Niby dlaczego?
– Laura! Klucz! Masz w rękach
klucz! Ile razy mam to jeszcze powtórzyć? Wiejmy, póki możemy!
Klucz?
Rozwarłam szeroko oczy. Trochę
czasu upłynęło, zanim zdołałam odzyskać właściwą ostrość obrazu. Gdy w końcu mi
się to udało, szybko rozeznałam się w sytuacji.
Lochy na nowo rozświetlone były
blaskiem woskowej świecy, dzięki czemu bez problemu mogłam spoglądać w
poruszoną niepokojem twarz Nathiela. Gdy byłam nieprzytomna, ktoś musiał tutaj
być. No chyba, że Reverentia posiadała samozapalające się i wymieniające
świeczki.
– Klucz – usłyszałam znowu.
Wybudzając
się z otępienia, spróbowałam poruszyć ręką. Na chwilę obecną było to jednak
niemożliwe. Długi czas wisiałam przyczepiona łańcuchami do ściany, a więc krew
zdążyła odpłynąć z moich kończyn. Dopiero teraz mogłam stanąć na równych nogach
i odciążyć ramiona.
Spojrzenie utkwiłam w niedużym
srebrnym kluczu spoczywającym w mojej dłoni. Aż dziw, że nie opuściłam go na
ziemię. To musiał być jakiś cholerny cud.
– Skąd go masz? – spytał
szeptem Nathiel.
Dopiero teraz przypatrzyłam się
jego twarzy. Miał podkrążone oczy, zmęczony, pozbawiony emocji wyraz twarzy
oraz oklapłe, wilgotne włosy. Na jego skroni widać było krople potu. Oddychał
ciężko i powoli, co zdradzało ból spowodowany licznymi ranami na ciele. Z
niektórych wciąż ulatniał się ciemny dymek.
Do oczu od razu naszły mi łzy.
Zdecydowanie za często się rozklejałam.
– Spytałem o coś, Laura.
– Nie wiem – odpowiedziałam
ochrypłym głosem. – Ktoś tu był. Jakaś kobieta. Po prostu mi go wręczyła.
Spróbowałam poruszyć dłonią.
Czułam, że przez żyły zaczął przepływać mi dobrze znany chłód. To oznaka, że
wszystko wracało do normy.
Nathiel nie pytał o więcej. Nie
miał na to zwyczajnie siły. Nie stać go było nawet na uśmiech. Po prostu
wpatrywał się w tępo w jakiś punkt na ścianie, który był daleko poza moim
zasięgiem.
– Boli? – spytałam cicho.
– Nie, łaskocze – odparł
zirytowany chłopak. – Może chcesz podrapać?
– Przytulić. – Mój głos
przepełniał sarkazm. – Jak małe, płaczące dziecko, które stłukło sobie kolano o
beton.
Auvrey posłał mi milczący
uśmiech. Nie stać go było na żadne słowa, ale cieszyłam się, że wciąż było go
stać na ten drobny gest.
Jeszcze raz poruszyłam dłonią.
Tym razem moje palce drgnęły. To oznaczało, że krew zasiliła już swoją mocą
najważniejsze elementy mojego wymarzłego ciała. Teraz pozostało mi uwolnić samą
siebie z uścisku ciężkich kajdan.
Przybierając skupiony wyraz
twarzy, wygięłam dłoń pod odpowiednim kątem i spróbowałam włożyć klucz do
dziurki. Aby osiągnąć swój cel, musiałam się nieźle natrudzić. Moje ciało
odmawiało bowiem posłuszeństwa. Było zastygłe, odrętwiałe i obolałe. Chwila nic
nieznaczącego cierpienia była jednak niczym w porównaniu z silną chęcią
ucieczki. Chciałam się uwolnić i stąd uciec, nieważne za jaką cenę.
Po wielu minutach starań, moja
ręka została wyswobodzona. Z drugą nie miałam już problemu.
Spojrzałam na czerwone pręgi
odbite na nadgarstkach. Nieziemsko piekły, choć jeżeli miałam wybrać gorszy
ból, z pewnością wskazałabym na uszkodzone ramię. Miałam szczęście. Od dziecka
cechowałam się doskonałą krzepliwością krwi. Domyślałam się, że mogła to być
kwestia moich demonicznych genów.
Postawiłam krok w stronę
Nathiela, niemal od razu upadając na kolana. Godziny bez poruszania się oraz
zraniona łydka dopiero teraz zaczęły mi doskwierać. Skrzywiłam się wyraźnie i
syknęłam z bólu. Myślałam, że mój demoniczny przyjaciel zacznie się do mnie
wydzierać albo po raz setny stwierdzi, że żaden ze mnie łowca, on jednak
milczał, wyjątkowo cierpliwie oczekując na ratunek. Miałam nadzieję, że klucz
będzie pasował również do jego kajdan, w przeciwnym razie będę miała wielki
problem.
Biorąc głęboki wdech,
powstrzymałam falę słabości i podniosłam się na równe nogi. Powoli zaczęłam
sunąć w jego stronę. Spojrzeniu Nathiela towarzyszył blady uśmiech. Było w nim
coś dziwnego, coś co mogło poświadczyć o dumie. Dumie? Naprawdę był ze mnie
dumny?
Wewnętrznie się zdziwiłam, ale
na zewnątrz tego nie pokazałam. W końcu wciąż byłam tą samą chłodną Laurą
Collins, teraz tylko trochę bardziej pokiereszowaną.
– Zaraz stąd uciekniemy. –
Stanęłam przy Nathielu i sięgnęłam do jego kajdan. Czułam na sobie jego
niecierpliwy oddech. Choć nie byłam tak znowu blisko od jego klatki piersiowej,
wyraźnie czułam również ciepło, które od niego biło. To wzburzyło we mnie falę
jednoczesnej radości i tęsknoty. Może nie chciałam się do tego przyznawać na
głos, ale brakowało mi jego bliskości.
Klucz na szczęście pasował. Już
po chwili Auvrey był wolny. Myślałam, że w pierwszej kolejności zacznie się
przeciągać jak kot czy rozmasowywać nadgarstki, ale zamiast tego przygarnął
mnie do siebie delikatnie, wspierając głowę na moim ramieniu.
Nie mogłam powstrzymać łez.
Godziny, a pewnie i dni spędzone w samotności w tym przerażającym miejscu, zdążyły
wycisnąć ze mnie resztki sił. Potrzebowałam ciepłego ramienia do cichego
wypłakania swoich żali. Może i byłam chłodną bryłą lodu, ale byłam też
człowiekiem.
Moje dłonie zacisnęły się na
jego plecach, a głowa schowała w piersi. W normalnej sytuacji nie pozwoliłabym
sobie na taką chwilę czułości, ale to była sytuacja wyjątkowa.
Nathiel objął ramionami moją
głowę i zaczął mnie gładzić po włosach, uciszając szeptem jak małe dziecko.
Wciąż powtarzał, że jestem dzielna, ale... czy tak w rzeczywistości było? Tak
naprawdę czułam się słaba. Po pierwsze nie mogłam mu pomóc, gdy byliśmy jeszcze
na sali balowej, po drugie nie mogłam sama wydostać się z Reverentii, po
trzecie nie zdołałam nawet uciec od wrogich demonów, po czwarte wciąż płakałam
i nie mogłam nic zrobić z wiedzą, że Nathiel cierpiał. W której z tych sytuacji
tkwiła siła? Chyba tylko i wyłącznie w tym, że się nie poddałam.
W końcu wyciszyłam swoje
wewnętrzne, płaczliwe ja. Dłonią otarłam resztki łez.
– Laura – szepnął Nathiel tuż
nad moim uchem. – Wiesz, chętnie bym tak postał, bo fajnie się ciebie tuli, ale
chyba pora wiać. – Roześmiał się cicho. Oddźwięk jego cichej radości wywołał na
moich ustach uśmiech. Tego właśnie mi brakowało. Jego nieskrywanego optymizmu,
chwytającego za serce nawet najchłodniejszego pesymistę (czytaj: mnie).
Ostatni
raz spojrzeliśmy sobie porozumiewawczo w oczy, a potem trzymając się za dłonie,
wyszliśmy z więzienia. Vail Auvrey nawet nie trudził się, aby nas zamknąć. Był
pewien, że skoro okuł nas w kajdany, nie uciekniemy. Najwyraźniej się mylił.
Pewnie będzie mu smutno, kiedy tu przyjdzie.
–
Gdzie teraz? – spytałam szeptem, bojąc się, że ktoś nas usłyszy.
–
Wszyscy, którzy się tu zjawiali, przechodzili tą stroną. – Nathiel wskazał
głową w lewo.
– To ryzykowny pomysł, ale może
powinniśmy spróbować pójść w drugą stronę? Na końcu są schody. Gdzieś muszą
prowadzić, a skoro wszyscy szli w przeciwnym kierunku, istnieje mniejsza
szansa, że ktoś się na nas natknie.
– Jak uważasz, naczelny
strategu nienazwanej, dwuosobowej drużyny. – Auvrey posłał mi wredny uśmieszek,
za co mało nie zarobił łokciem w żebra. Powstrzymało mnie tylko to, że zarówno
ja, jak i on byliśmy obolali.
Kiedy ruszyliśmy w podróż, zagadka
tajemniczych świec została rozwiązana. Ciasny korytarz, którym z wolna się
przechadzaliśmy, z każdym naszym krokiem zapalał kolejną świecę woskową
umieszczoną na kamiennej wnęce ściany. Nie było więc innej możliwości, jak
uznać je za magiczne.
– Nathiel – zaczęłam lekko
zaniepokojonym, drżącym głosem.
Chłopak spojrzał w tył
pytająco.
– Wiesz, że ten zamek jest
prawdopodobnie jedynym wysokim budynkiem w Reverentii? Tylko stąd będziemy
mogli skoczyć w cień i przenieść się do naszego świata.
– Zdaniem tego kłamliwego dupka,
Blaziera, Reverentia zawierała wiele wysokich budowli i skał – warknął,
wykrzywiając swoje usta w niezadowoleniu.
Uśmiechnęłam się pod nosem. No tak,
musiał nas przecież zachęcić do tej podróży. Może Nathiela by to nie
powstrzymało, ale mnie? Na pewno zastanowiłabym się dziesięć razy, czy jestem
gotowa biegać po zamku, w którym tłoczą się demony pragnące mnie zabić. W
rzeczywistości okazało się, że łatwo było trafić do Reverentii, ale gorzej już
z niej wyjść. Tak naprawdę tylko szaleniec mógłby się tu zapuścić. Szaleniec?
Do tej pory uznawałam za niego Nathiela, ale czy ja sama nie zostałam teraz
pochłonięta przez szaleństwo? Cóż, ludzie powiadają, że z kim się zadajesz,
takim się stajesz. Modliłam się tylko o to, aby jego głupota na mnie nie
przeszła.
– Nie masz ze sobą tego
dziwnego, leczniczego krzaczka, prawda? – spytał podejrzliwie Nathiel.
Uśmiechnęłam się do siebie
ironicznie.
– To się okaże. – Z
zażenowaniem sięgnęłam za dekolt swojej dostatecznie zniszczonej sukienki.
Najpierw Nathiel wybałuszył oczy, a potem spojrzał na mnie ze znaczącym uśmieszkiem,
który był preludium do jego dwuznacznych podrywów.
– Laura, ale że teraz? – spytał
uwodzicielskim głosem, opierając się powolnie o ścianę. Dłonią przeczesał swoje
roztrzepane włosy, a na koniec wyszczerzył do mnie swoje białe zęby. Słowo
daję, powinien grać w reklamie pasty do zębów. Każda nastolatka by na niego
poleciała. – Wiem, że to odpowiednie miejsce do nawiązywania stosunków
międzyludzkich, bo jest ciemno i klimatycznie, no i jeszcze te romantyczne
świece wkoło, ale żeby tutaj, wśród wrogów? – udał zdziwienie. – Poczekaj, aż
stąd wyjdziemy. – Puścił mi uwodzicielskie oczko.
– Co kogo jara – mruknęłam do
siebie. Wyjęłam zza sukienki zgnieciony kwiat algei leczniczej. Czy Naira się
nie pomyliła? Mówiła, że obojętnie gdzie się go umieści, on i tak będzie w
pełni rozkwitu. Teraz wyglądał nieco marnie.
– Coś ci się zgniótł – oznajmił
rozbawiony Nathiel.
Obdarowałam go morderczym
spojrzeniem.
– Widzę, że czujesz się już lepiej.
Jak cudownie to słyszeć!
– O, ty też wracasz do formy,
stęskniłem się za twoim sarkazmem. – Nathiel wybuchnął śmiechem.
Westchnęłam głośno, a potem
spojrzałam na alegeę, która ku mojemu zdziwieniu zaczęła rozkładać swoje liście
na boki niczym rozkwitający na nowo kwiat. Naira nie kłamała.
Z powrotem schowałam go za
dekolt, przy okazji patrząc karcąco na Nathiela, który najwyraźniej szykował
się do kolejnego ambitnego tekstu, na szczęście skończyło się na uniesionej
znacząco brwi i zawadiackim uśmiechu.
Limit uczuć został
przekroczony. Teraz znowu chciałam mu przywalić w twarz.
Bez słowa ruszyłam w głąb
korytarza. O dziwo czułam się coraz pewniej. Żałowałam tylko, że nasze tempo
nie mogło być szybsze. Gdybyśmy byli sprawni, z pewnością pędzilibyśmy teraz
środkiem korytarza, ile sił w nogach. Nie można mieć jednak wszystkiego. Grunt,
że w ogóle przetrwaliśmy pobyt reverentyjskim w więzieniu.
W końcu dotarliśmy do stromych
i krętych schodów prowadzących nas do wyjścia. Wybraliśmy dosyć ryzykowną
drogę, nie wiedzieliśmy w końcu dokąd prowadziła prawa strona kamiennego
korytarza. Równie dobrze mogłaby nas zaprowadzić prosto do siedziby
Departamentu Kontroli Demonów. Nie mieliśmy jednak większego wyboru. Najlepszą
naszą opcją była ucieczka, a nie czekanie, aż ojciec Nathiela powróci i zabawi
nas swoją elokwencją idealnie pasującą do ciachania wszystkiego na prawo i lewo
nożem.
Powoli, z głośno bijącym
sercem, zaczęłam stawiać pierwsze kroki ku wolności. Musiałam wyglądać trochę
jak sierotka Marysia ze swoimi bosymi stopami drepczącymi po chłodnych,
kamiennych schodach. Wolałam jednak to, niż przeszkadzające w chodzie obcasy.
– Nathiel – zaczęłam szeptem,
aby przerwać tę przerażającą i przytłaczającą ciszę – jak myślisz, czy ktokolwiek
z Nox nas szuka?
Chłopak zaśmiał się kpiąco w zbyt
głośny jak dla mnie sposób. Pacnęłam go lekko dłonią w ramię, nakazując mu się
uspokoić. Przecież nie byliśmy w tym zamku sami.
– Oczywiście! Co do tego nie mam żadnych wątpliwości. W
Reverentii musimy być już kilka dni. Na pewno się zorientują, że coś jest nie
tak i zaczną nas szukać. Dokładnie to samo zrobili, gdy razem z Sorathem
zniknęliśmy na trzy dni w moje dziesiąte urodziny.
– Niech zgadnę, pewnie wpadłeś
na jakiś głupi pomysł, który miał uczcić twoje urodziny.
Chłopak zaśmiał się radośnie.
– Taa. Carissa naopowiadała mi
bajek o demonicznym lesie, gdzie mogą zapuszczać się tylko dzielni łowcy, a za
każdego zabitego demona z nieba spadają słodycze. Stwierdziła, że dopiero gdy
dorosnę będę mógł tam pójść, ale oczywiście nie chciałem czekać.
– Uwierzyłeś w tą bajkę jako
dziesięciolatek? – spytałam rozbawiona.
– Dalej w nią wierzę!
Oto Nathiel Auvrey – głupi i
naiwny jak dziecko, choć nawet ono wiedziało, że święty Mikołaj nie istnieje.
On najwyraźniej wciąż nie miał o tym pojęcia. Czasami chciałabym żyć we własnym
świecie marzeń jak ten stuknięty łowca.
– A ty zrobiłaś choć raz coś
szalonego w swoje urodziny? – spytał kpiąco, spoglądając na mnie z ukosa jak
ten, który uważa się lepszego od swoich kolegów. – Ja co roku mam fajne
pomysły.
– Chodzi ci o ten z podpalaniem
firanek i ubranie ich na siebie po to, aby wybiec na dwór i krzyknąć: „Jestem człowiek-ogień
i gasi się mnie tylko benzyną”? – Nie mogłam powstrzymać się od śmiechu.
Niestety o wielu szalonych pomysłach Nathiela opowiedział mi Sorathiel.
Dziwiłam się, że po takich wybrykach nie potrzebował długotrwałej terapii.
– Lepsze to, niż ubranie
prześcieradła na plecy i durszlaka na głowę, a potem wzięcie sanek, wejście na
dach i ślizgnięcie się po nim, wykrzykując: „Pędź mój drewniany rumaku, szybszy
niż tysiące reniferów!” – powiedział, wyraźnie się krzywiąc. – Później
straszliwie bolał mnie tyłek, a rumaka musiałem pochować w ręcznie wykopanym
przez siebie grobie. – Zachichotał.
– Wiesz co, Nathiel? Współczuję
w przyszłości twoim dzieciom.
– Ja im wcale nie współczuję,
nawet im zazdroszczę. Każdy chciałby mieć takiego ojca!
Nie chciałam go pogrążać. Niech
żyje w swoim świecie przeświadczony o własnej boskości. Choć cisnęło mi się na
usta stwierdzenie: „Nikt nie będzie chciał mieć z tobą dzieci”, powstrzymałam
się od wymówienia go.
Jakby nie patrzeć nigdy nie
zrobiłam w swoje urodziny niczego szalonego. Każde z nich kończyły się tak samo.
Zjedzeniem jednego kawałka tortu zrobionego przez Joanne, otrzymaniem prezentu,
którym zazwyczaj była jakaś ciekawa książka, oraz kładzeniem się spać. Wolałam
bardziej rutynowy tryb życia, poza tym urodziny nigdy nie były dla mnie
wyjątkowym świętem.
– Ile jeszcze tych cholernych
schodów, zanim gdziekolwiek dojdziemy? – warknął pod nosem Nathiel. Nie minęło
nawet kilka sekund, a kręta ścieżka z kamiennych stopni ukazała nam pierwsze
piętro. I wszystko byłoby dobrze, gdybyśmy właśnie nie stanęli naprzeciw dwóch
zupełnie nam obcych demonów. Serce stanęło mi w miejscu, a nogi dotknął nagły paraliż.
Nathiel najwyraźniej też był tym spotkaniem zaskoczony.
– Kim jesteście? – wyrzucił
zdumionym głosem jeden ze szmaragdowookich demonów.
Auvrey otrzeźwiał zdecydowanie
szybciej niż ja.
– Demonami? – prędzej spytał,
niż odpowiedział.
Wśród kamiennych ścian zaległa
cisza. Dwójka ciemnowłosych, wrogich przybyszów przyglądała się nam uważnie bez
większych emocji. Wiedziałam, że to nasz koniec. Nie mieliśmy żadnej broni, nie
mieliśmy niczego, czym moglibyśmy się obronić, ani miejsca, gdzie moglibyśmy uciec.
Wystarczy jeden ruch dłonią i nie żyjemy. Sama nie wiedziałam, czy wolę
popełnić teraz samobójstwo, rzucając się ze schodów, czy zostać zabita przez
demony.
– Aha – wyrzucił z siebie jeden
z wrogów. Zastanawiałam się, czy dopowie: „to was zabijemy”, czy „my też,
chodźmy poszaleć”. – Byliście tam na dole?
– Nie, weszliśmy przez okno jak
Spiderman – zironizował Nathiel.
Szturchnęłam go łokciem, na co
on przewrócił oczami.
– Tak, byliśmy na dole zobaczyć
tych nowych więźniów – odpowiedziałam, jak najstaranniej kryjąc się za swoim
przyjacielem. Nie chciałam, żeby przypadkiem spojrzeli w moje oczy.
Jeden z demonów wyraźnie się ucieszył.
– I co? – spytał.
– Noo, wiesz – zaczął Auvrey –
jeden z nich jest przystojny, ma seksowną klatę, zabójczy uśmiech i w sumie
mógłbym wymieniać w nieskończoność. Generalnie to się chłopakiem jaram. –
Uśmiechnął się szeroko, nawet nie zdając sobie sprawy z tego, jaki efekt
wywołały jego słowa.
Demony
wyminęły nas na schodach, dotykając plecami ściany, jakby bali się, że mój
przyjaciel zaraz się na nich rzuci. Spoglądali przy tym na niego zniesmaczeni i
jakby niepewni jego zamiarów. Przynajmniej raz idiotyzm Nathiela na coś się
przydał.
Gdy
Auvrey przyglądał się im ze zmarszczonym czołem, nie wiedząc, o co im chodzi,
ja próbowałam ukryć rozbawienie, wbijając wzrok w przeciwległą ścianę. Demony
ruszyły w dół schodów, a ja uśmiechnęłam się ironicznie pod nosem.
–
Co? – prychnął Nathiel. – Myślisz, że gdybym powiedział, że jest tam też blada
dupa albinosa to by się ucieszyli?
Potrząsnęłam głową z
niedowierzaniem, od razu chwytając go za dłoń.
– Dałeś nam właśnie chwilę na
ucieczkę – mruknęłam i pociągnęłam go ku górze. Mimo bólu i zmęczenia
musieliśmy przyspieszyć tempo. Ci idioci zaraz się zorientują, że to my byliśmy
tymi uciekinierami i wtedy już nic nam nie pomoże. Tylko na chwilę stanęliśmy
na pogrążonym w ciemności piętrze, próbując rozeznać się w terenie. Długo się
jednak nie zastanawialiśmy. Tu nawet nie było okien, z których moglibyśmy
wyskoczyć. Musieliśmy pędzić ku kolejnym schodom zawijającym się
najprawdopodobniej ku najwyższej wieży.
Spojrzałam w tył. Nathiel wciąż
miał ten sam skupiony wyraz twarzy, lekko zmarszczony nos, ściągnięte w
śmieszny dzióbek usta i zmarszczone czoło. Potrząsnęłam głową z
niedowierzaniem. Czasami kojarzył mi się z umysłowo nieporadnym dzieckiem,
które nie rozumie jeszcze zasad rządzących światem dorosłych. Może czasem jego
nieświadomość opleciona głupotą wkurzała, ale musiałam przyznać, że gdyby nie
to, nie byłby tym samym Nathielem.
Moje serce nagle okrył niepokój.
Dlaczego nigdzie nie było okien? Jak demony mogły żyć w takiej ciemnicy,
obleganej wyłącznie przez samozapalające się świece? Normalny człowiek już
dawno zwariowałby w takich warunkach. Chociaż... może się myliłam? Jeżeli ktoś
narodził się w takim miejscu i żył tu przez cały ten czas, być może nie miał z
tym problemu? W końcu w Reverentii panowała wieczna noc. Zapewne w naszym
światłym świecie demony czułyby się jak wampiry.
Dotarliśmy na kolejne przyciemnione
piętro, które swoim wyglądem praktycznie nie różniło się od poprzedniego – może
poza tym, że świece z jakiegoś powodu zastąpiły płonące żywym ogniem pochodnie.
Czułam, jakbym cofnęła się w przeszłość. Tym razem ruszyliśmy w dalszą podróż
bez chwili namysłu. Gdzieś tutaj musiało znajdować się rozwiązanie. Nikt mi nie
wmówi, że siedziba demonów miała tylko jedne wyjście, które znajdowało się na
dole.
–
Poczekaj – mruknęłam, zatrzymując się na moment.
Z
dołu słychać było przyspieszone kroki i przyciszone, zdenerwowane głosy. Byłam
pewna, że to te same demony, na które wcześniej się natknęliśmy. Miałam tylko
nadzieję, że nie zgarnęli po drodze swoich kumpli.
Nim się obejrzałam, moje nogi
poniosły mnie ku jednej z pochodni. Zdziwiłam się swoją własną reakcją. Może to
kolejna rozpaczliwa prośba mojej duszy o walkę? Może narodziła się we mnie wola
wojownika? Być może szaleństwo zakorzeniło się w mojej głowie i stwierdziło, że
już nic nie miałam do stracenia? Nie wiedziałam. I chyba nie chciałam tego
wiedzieć.
Wyrywając pochodnię z
metalowego uchwytu, stanęłam na jednym z pierwszych schodków prowadzących na
wyższe piętro. Nathiel przyglądał mi się w zdziwieniu.
– Co ty... – zaczął, choć
szybko mu przerwałam, nadeptując na jego stopę. Syknął z bólu i usiadł na
wyższym stopniu.
Przykro mi, Nathiel, szalonej
dupie albinosa nie można przeszkadzać podczas akcji. Siedź grzecznie i się
przyglądaj.
Gdy głosy odpowiednio się do
nas zbliżyły, waleczna blada istota zeskoczyła ze schodów i bez chwili namysłu
zdzieliła jednego z demonów pochodnią. Przez moment poczułam się jak walczący o
życie dzikus, który dopiero odkrył, że istnieje coś takiego jak ogień i można
nim straszyć wrogów. Ewentualnie zrzucać ich bezlitośnie z betonowych stopni.
Zaskoczony demon zleciał ze
schodów, potrącając po drodze swojego kompana. I wtedy cała odwaga ze mnie
uleciała. Rzuciłam w ich stronę pochodnie, złapałam się za poliki i stanęłam
jak wryta, wstrzymując przepływ powietrza w płucach. Tym razem to Nathiel mnie
uratował. Chwycił mnie za dłoń i pociągnął ku górze, śmiejąc się jak ostatni
szaleniec na tej skalanej złem ziemi.
– Ja nie mogę! – wykrzyknął,
dusząc się własnym śmiechem. – Mały, waleczny, blady gladiator! Myślałem, że
nie dożyję takiego przedstawienia! A jednak!
– Zamknij się, Nathiel –
warknęłam, spoglądając w jego plecy ze zgrozą.
Tym razem szczęście się do nas
uśmiechnęło. Kolejne piętro okazało się już ostatnim etapem naszej przydługiej
podróży. Było puste, zakurzone i wyglądało niczym mały, ziemski strych. Obok
walały się dziwne graty, a gdzieś w rogu pałętały się małe stworki z
Reverentii, które poukrywały się przed naszymi wzburzającymi chmury pyłu butami.
Na samym środku stała drewniana drabina, która prowadziła na sam szczyt
wieżyczki. Uznałam, że łatwiejszym celem będzie balkonowe okno. Zdziwiło mnie,
że nie miało żadnych uchwytów czy rączek do otwierania, za to posiadało szybę.
Do głowy od razu przyszło mi pytanie: skąd, do cholery, znalazło się w
Reverentii szkło? Przecież to ziemski wynalazek! Chyba że to nie było szkło, a
coś o wiele bardziej wymyślnego, na przykład jakaś demoniczna bariera
oddzielająca nas od wolności.
Rozglądnęłam się zaspokojona na
boki. Potrzebowałam czegoś ciężkiego. Wybawieniem okazał się jakiś nieokreślony
pręt, który przypominał łom. Chwyciłam za niego i bez chwili zastanowienia
zamachnęłam się w okno. Nathiel przyglądał się temu z rozbawionym uśmieszkiem. Czy
to takie zabawne, że walczyłam o nasze życie?
Szkło rozbryznęło się na drobne
kawałeczki, ukazując nam otwarty krajobraz Reverentii. Byłam pewna, że nie było
barwniejszego i piękniejszego świata, a jednocześnie, że żaden ze światów nie
był równie przerażający jak Reverentia. Jednorazowa wycieczka w te krańce zdecydowanie
wystarczy mi do końca życia. Teraz chcę poczuć chłodny powiew ziemskiego wiatru
i ujrzeć światło słońca.
Spojrzałam znacząco na
Nathiela, który bez słowa kiwnął głową. Oboje stanęliśmy na szerokiej,
kamiennej ramie okiennej. Tym razem nie chciałam lecieć sama w tą przerażającą,
cienistą otchłań. Odważnie chwyciłam za rękę przyjacielskiego demona i
spojrzałam w jego twarz z delikatnym uśmiechem. Odwzajemnił go, a jego oczy
błysnęły jak promieniejące w świetle dnia słońce. Całą magię chwili zepsuły
oczywiście jego słowa.
– Czas, żebyśmy się razem
przelecieli, maleńka! – wykrzyknął, unosząc triumfalnie pięść do góry. Z jego
ust wydobył się głośny, szalony okrzyk radości. Bez uprzedzenia pociągnął mnie
w dół. Ale ja byłam już przecież do tego przyzwyczajona.
Może przyzwyczajona aż za
bardzo.